Jeszcze nie tak dawno zawód marynarza należał do wybitnie prestiżowych i kojarzył się z wysokimi zarobkami oraz możliwością zwiedzania całego świata. W latach 70. i 80. wyższe uczelnie morskie w Gdyni i Szczecinie były oblegane przez kandydatów. Przypadało ich nawet 7-8 na jedno miejsce. Nie tak łatwo było też dostać pracę na statku.
W latach 60., 70. czy 80. zawód marynarza dawał taką możliwość kontaktu ze światem, jakiej pozbawieni byli zwyczajni obywatele. O wyjeździe do Brazylii, Australii, Maroka czy choćby Francji lub pobliskiej Danii mogli myśleć tylko ci, którzy pracowali w dyplomacji, w centralach handlu zagranicznego, a także uznani aktorzy, piosenkarze, dziennikarze, sportowcy. Dla przeciętnego człowieka takie podróże pozostawały zazwyczaj w sferze niespełnionych marzeń. I nie chodziło tu tylko o ograniczenia paszportowe, o konieczność uzyskiwania zaproszeń, ale przede wszystkim o koszty takich wypraw. Były one wówczas tak wysokie, że przekraczały możliwości nawet dość dobrze zarabiającego Polaka.
Wyjątek stanowili jednak marynarze. Oni mogli bez żadnych przeszkód podróżować po całym świecie, a co więcej, nie tylko nic ich to nie kosztowało, ale jeszcze płacono im za te podróże wynagrodzenie, zapewniano bardzo dobre wyżywienie, luksusową ciepłą kabinę i koję na statku.
Marynarze mieli możliwość nie tylko zobaczenia Londynu, Casablanki czy Nowego Jorku, ale także dokonania zakupu takich towarów, które w kraju uchodziły za luksusowe i prestiżowe, stanowiły ostatni krzyk mody. Któż z młodych ludzi nie marzył wówczas o noszeniu prawdziwych „Wranglerów” i „Adidasów”, dżinsowej kurtki z metką „Montana”, o posiadaniu płyt lub kaset z najnowszymi zachodnimi przebojami albo chociaż kalkulatorka czy zegarka elektronicznego z napisem „Made in Japan”. Te produkty były w kraju niedostępne, a jeśli już – tylko nieliczne i tylko w sklepach Pewexu bądź Baltony. Marynarze mieli także możliwość zabrania w rejs swojej rodziny. Żony i dzieci miały możliwość zwiedzania i „obkupienia się” na Zachodzie, budząc po powrocie zazdrość tych, którzy pracowali na lądzie.
Zarobki marynarzy w zasadzie nie przekraczały średniej krajowej. Pewną atrakcją finansową pozostawał bez wątpienia dodatek dewizowy wypłacany w bonach baltonowskich. Nie był bynajmniej wysoki, bo np. kapitan otrzymywał około 3-4 dolarów dziennie. Biorąc jednak pod uwagę przelicznik polskich zarobków na dolary, była to przynajmniej druga pensja.
Dodatek dewizowy nie przysługiwał, jeśli statek stał w polskim porcie. Załogi starały się więc zawsze zacumować w Szczecinie lub Gdańsku nie o godz. 23.55, ale o godz. 00.05 następnego dnia, aby zaliczyć jeszcze jeden „dolarowy dzień”. Odwrotnie było z odcumowaniem – marynarze na stanowiskach manewrowych uwijali się, aby statek odszedł od kei przed północą. Jeśli to się udało, kolejne 2 lub 3 dolary trafiały do ich kieszeni.
Istniało jednak jeszcze inne źródło dochodów, trochę „nieformalne”, ale kto wie, czy dla niektórych nie najbardziej znaczące. Otóż niektóre polskie produkty można było z powodzeniem sprzedać zagranicą, chociażby robotnikom portowym, za kwotę kilkakrotnie przewyższającą koszt nabycia i to w dodatku wypłacaną w dolarach, markach, koronach. Za uzyskane tą drogą dewizy można było z kolei nabyć towary tak bardzo poszukiwane na polskim rynku, przede wszystkim wspomniane już ciuchy. Bilans był niezwykle korzystny, bo za parę butelek polskiej wódki lub kilka kartonów papierosów marynarz mógł kupić np. kilkanaście par „Wranglerów”, a te spodnie z kolei sprzedać w Polsce za kwotę, która stanowiła dobrą pensję „lądową”. Sprzedawano zresztą było nie tylko alkohol, ale także polski krem Nivea, wody kolońskie z luksusową „Prastarą” na czele, „Mieszankę Wedlowską”, a nawet polskie rękawice robocze (stanowiące przydział służbowy). Oczywiście nikt wówczas nie przyznawał się oficjalnie do prowadzenia takiej działalności zarobkowej, trudno więc powiedzieć, że wszyscy marynarze tym się parali.
Polskie statki regularnie kontrolowały tzw. czarne brygady, czyli celnicy ubrani w ciemne kombinezony robocze (stąd nazwa) i wyposażeni w śrubokręty, latarki i lusterka. Funkcjonariusze ci chodzili po całym statku i rozkręcali szoty, zdejmowali płyty sufitowe, rozbierali meble, zaglądali do zbiorników balastowych itd. Chodziło oczywiście o znalezienie tzw. dziury, czyli skrytki zawierającej nie zawsze legalnie przewożone towary. Pomysłowość marynarzy jednak niespożyta. Dobra „dziura”, nie odkryta jeszcze przez celników, stanowiła dla marynarza – „handlowca” prawdziwy skarb. Niekiedy odstępowano ją, ale tylko zaufanym kolegom.
Nie ulega wątpliwości, że ten handlowy proceder był z pewnością znany ówczesnym władzom. W jakiejś mierze przymykano jednak na to oko. Być może dlatego, iż marynarze zaopatrywali rynek w te towary, których w Polsce brakowało. Czy można potępiać, negatywnie oceniać ludzi, którzy znaleźli taką metodę na dorobienie do pensji? Skoro nadarzała się taka okazja, to z niej korzystano.
Wymienione wyżej trzy powody sprawiały, że zawód marynarza był jednym z najbardziej atrakcyjnych, a chętnych do pracy na statkach brakowało. Zmiana ustroju społecznego w Polsce, która nastąpiła w latach 90., diametralnie przeobraziła tę sytuację. Dlaczego?
Podróżowanie statkiem to już nie atrakcja
Dziś wycieczka do Egiptu czy Maroka kosztuje czasem mniej, niż wczasy w Sopocie lub Władysławowie. Młodzi ludzie podróżują po świecie, a zatem wyjazd zagraniczny nie jest już właściwie przedmiotem marzeń. Obecnie postoje statków w portach zagranicznych są znacznie skrócone. O ile w tamtych latach zdarzało się, że statek stał w Hiszpanii czy Francji 5-6 dni i można było nawet zorganizować dla załogi i pasażerów wycieczkę do Paryża, dziś postój ograniczony jest niekiedy do 1-2 dni. Odległości niektórych portów od centrów miast są tak duże, iż praktycznie nie ma czasu i możliwości, by udać się na zwiedzanie bądź zakupy. Statek przestał już więc być oknem na świat, przynajmniej w tym najbardziej popularnym wyobrażeniu.
Rodziny marynarzy już właściwie nie podróżują podczas wakacji, nie towarzyszą mężom i ojcom w rejsach, bo w dzisiejszych czasach nie każdy może sobie pozwolić na miesięczny lub dłuższy urlop. To efekt dyscypliny pracy, zwłaszcza w prywatnych firmach. Nikogo tu nie interesuje, że żona chciałaby popłynąć z mężem w rejs.
Zakupy można zrobić w najbliższym sklepie
W Polsce można kupić praktycznie wszystko (o ile oczywiście ma się na to pieniądze), a zatem przywiezienie sobie spodni czy aparatu fotograficznego zza granicy jest właściwie pozbawione sensu. Nikogo już jednak nie fascynuje odtwarzacz DVD czy telewizor Sony, te produkty sąsiadują z wystawioną w pobliżu marchewką i arbuzami w najbliższym wielkim sklepie.
Skończył się „handel wymienny”
Urynkowienie polskiej gospodarki i zmiana relacji cen sprawiły, że marynarze nie mogą już uprawiać „handlu wymiennego”, bo przestało się to zupełnie opłacać. Co więcej, wiele produktów jest tańszych w krajach zachodnich, niż w Polsce.
Zarobki marynarzy są dziś relatywnie wysokie. Starszy marynarz zarabia około 1700, a kapitan około 6.000 dolarów. Trzeba jednak pamiętać, że te kwoty należy podzielić przez 2, bo obecnie kontrakty (czyli czas zaokrętowania na statku) trwają 4 miesiące, ale następny kwartał marynarz spędza w domu i wówczas nie zarabia. Jeśli dokonamy takiego przeliczenia okaże się, że marynarskie zarobki nie są więc tak rewelacyjne i że podobne można uzyskać na lądzie.
Coraz mniej pasjonatów
Niewielu młodych ludzi fascynuje też dziś praca na morzu, chociaż przecież ma ona niewątpliwe piękno i jest nieporównywalna z jakimkolwiek zajęciem na lądzie. Czy jednak tak wielu młodych Polaków marzy o kapitańskiej karierze? Wyższe uczelnie morskie mają obecnie problemy ze skompletowaniem kolejnego rocznika studentów. Często słyszę od młodzieży takie argumenty: „ praca na statku – a po co mi to, miałbym ponosić taką odpowiedzialność i tułać się gdzieś po świecie?!”
Kiedyś w telewizji sporo było programów popularno-naukowych i młodzieżowych, które ukazywały pracę na morzu, prezentowały jej piękno. Ja też się na tych programach „wychowałem”. Dziś jednak nie ma już ani jednej takiej audycji, nie ma filmów o tej tematyce, a jeśli ukazują się w mediach jakieś informacje o żegludze morskiej, to zazwyczaj zupełnie niefachowe i obfitujące w tak wielką liczbę błędów, że aż skóra cierpnie. Skąd więc młodzież ma czerpać wiedzę o pracy na morzu?
A praca coraz trudniejsza
Praca na statkach mimo błyskawicznego rozwoju techniki i zastosowania najnowocześniejszych rozwiązań stała się dziś właściwie trudniejsza, niż w „minionej epoce”. Wynika to przede wszystkim ze znacznie zredukowanej liczebności załóg. Kiedyś załoga liczyła 24-28 osób, dziś 17-21. Jest to duża różnica. Dziś steward nie tylko podaje posiłki w mesie, ale w czasie manewrów pomaga podawać cumy! Oficer pełni wachtę jednoosobowo, a nie tak jak kiedyś – z dwoma marynarzami. Mechanik nie ma już do pomocy trzech motorzystów, lecz często sam musi chwytać do ręki narzędzia. Kapitan nie tylko kieruje statkiem, ale spełnia także obowiązki ochmistrza, przygotowując zamówienia prowiantu, obsługując kantynę, wypłacając zaliczki załodze. Przybyło więc obowiązków, zwiększyła się odpowiedzialność. Znacznie surowiej traktowane są też różne naruszenia dyscypliny pracy.
Niewielu młodych ludzi chce zatem podejmować dziś pracę na morzu. W PŻM na przykład średnia wieku załóg wynosi grubo powyżej 40 lat! Dlaczego? No bo młody człowiek woli zarobić na lądzie nawet trochę mniej, ale po pracy wraca do domu, spędza czas z dziewczyną albo z rodziną, a nie tkwi na statku przez 4 miesiące, nie widząc najbliższych. Na lądzie ma możliwość pójścia na spacer, do pubu, na statku zaś przebywa w kabinie oddzielony od domu tysiącami mil morskich.
Jerzy Bitner