… Od razu trzeba zaznaczyć, że palaczem okrętowym, bo przecież młoda generacja w ogóle nie wie, że kiedyś na statkach był taki zawód. Ja tym palaczem byłem przez szesnaście lat – mówi Bronisław Sitarek.
Do Polskiej Żeglugi Morskiej trafiłem w 1955 roku. To był wówczas młody armator, istniał zaledwie cztery lata i potrzebował ludzi do pracy na statkach. Służyłem w wojsku, w jednostce w Szczecinie, przyszedł do nas przedstawiciel PŻM i opowiadał jak to fajnie jest pracować na statku. Ma się ciekawą robotę, niezłą pensję a przede wszystkim można za darmo zobaczyć świat. I w tamtych czasach to był największy magnes. Zgłosiło się ileś osób i ja też.
1 maja zostałem pracownikiem PŻM a już w tydzień później na stareńkim parowcu „Wisła”, innych jeszcze nie było, popłynąłem w pierwszy rejs. Zamustrowałem jako steward. Z tarcicą popłynęliśmy do Londynu. A tam strajk dokerów, no i staliśmy calutki miesiąc. To dopiero było przeżycie. Przyjeżdżał na statek pracownik polskiej ambasady i zabierał nas na wycieczki. Zwiedziłem cały Londyn i wszystkie muzea. Nie wiem jak on to załatwiał, ale nie płaciliśmy za wstęp. My w ogóle nie mieliśmy kasy.
Potem na tym samym statku popłynęliśmy do Hajfy w Izraelu. Też piękny rejs. Coraz bardziej podobało mi się to pływanie, ale nie chciałem być stewardem. Niewiele umiałem i zostałem najpierw trymerem, pomocnikiem palacza, a potem palaczem.
Jako trymer taczkami woziłem węgiel z bunkra pod kocioł. Wyrzucałem popiół. No, a jako palacz szuflami wrzucałem ten węgiel na palenisko. Ciężka, fizyczna praca, ale pieniądze niezłe i w porcie wolne miałem. Można było zwiedzać.
Pływałem na kilku parowcach, także na legendarnym „Sołdku”. To była harówka, bo „Sołdek” jak tramwaj kursował regularnie w węglem między Szczecinem a Kopenhagą. Wyglądało to tak: osiem godzin trwał załadunek, dobę – przelot do Kopenhagi, pół doby wyładunek, znowu dobę do Szczecina, załadunek i tak w kółko. W Szczecinie, jak się udało, to na godzinkę wskakiwałem do domu.
Na „Sołdku” były dwa kotły, trzech palaczy i trzech trymerów. W ciągu doby statek spalał ze cztery tony węgla. Trzeba było nieźle namachać się tą łopatą. Potem armator kupił statki typu „Liberty” opalane mazutem. To już była zupełnie inna robota, o wiele lżejsza. Tam więcej czasu zajmowało czyszczenie palników, sprawdzanie i konserwacja urządzeń.
Ostatnim statkiem, na którym pracowałem jako palacz był statek- baza rybacka „Kaszuby”, bo z PŻM przeniosłem się do firmy Bazy Dalekomorskie. Zrobiłem szkolenia, pozdawałem egzaminy i na statku „Gryf Pomorski” po raz pierwszy byłem motorzystą. I jako motorzysta na różnych bazach rybackich pływałem do emerytury. W sumie spędziłem na morzu 31 lat. Zwiedziłem prawie cały świat. Byłem w wielu portach Europy, Ameryki, Afryki. Byłem w Japonii, na Alasce, Kamczatce a nawet na Antarktydzie w stacji im. Arctowskiego, gdzie przywieźliśmy zaopatrzenie dla polarników.
Mam trzech synów, ale żaden nie wybrał pracy na morzu. Żona, Krystyna im to trochę wybiła z głowy. Kiedyś rejsy trwały długo i mnie ciągle nie było w domu. Liczyłem na wnuków, ale mam same wnuczki. Pięć wspaniałych dziewczyn. Jest już nawet prawnuczka. To zdjęcie „Sołdka”, stojącego w Gdańsku, zrobiła mi wnuczka Ewa, bo wie, że mam do tego statku sentyment. A ten model żaglowca „Myflower” zrobiłem sam w czasie rejsu. Pół roku przy nim dłubałem. Każda deseczka, każdy patyczek jest robiony ręcznie. Robiłem też morskie latarnie, lampy. Kiedyś na statkach wiele osób zajmowało się modelarstwem, trochę z pasji a trochę dla zabicia czasu. Dziś mało komu chce się dłubać, skoro jest tyle filmów i gier w komputerze.
Ostatni rejs zrobiłem na bardzo stareńkim statku „Kołobrzeg”. Na Morzu Północnym dopadł nas sztorm. Statek tak trzeszczał, jakby za chwilę miał się rozlecieć. Wysokie fale zalewały pokład i wodę mieliśmy na korytarzach i w kabinach, bo te znajdowały się poniżej linii wody. Cieszyłem się, że to był mój ostatni rejs…
Wspomnienia Bronisława Sitarka, palacza i motorzysty zanotowała KRYSTYNA POHL.