Portal informacyjny dla polskich marynarzy

Fenomen żółtego kalendarza

24-1 W ciągu ponad sześciu dekad istnienia Polska Żegluga Morska wydała wiele kalendarzy. Ale tylko jeden przeszedł do historii i stał  się niemalże kultowy. To  żółty kalendarz zaprojektowany przez młodego, ale już znanego szczecińskiego plastyka, Andrzeja Dziatlika.  „Żółty”, ponieważ w takim kolorze była okładka ze szczerzącą zęby piranią. Ukazał się w 1964 roku. Był tak ciekawy graficznie i nowatorski  tematycznie, że jeszcze w grudniu 1963 roku miał wystawę w Klubie 13 Muz. O kalendarzu pisała prasa i specjalny program poświęciła mu telewizyjna „ Kronika Szczecińska”. Dziś jedynie kalendarze o przeznaczeniu charytatywnym mają taką promocję. Jednakże  w tamtych czasach była to bardziej prezentacja niż promocja, ponieważ kalendarz w ogóle nie znalazł się w  sprzedaży. Nawet nie był przeznaczony dla krajowych kontrahentów armatora. Przygotowano go, jako swego rodzaju pamiątkę, dla zagranicznych partnerów PŻM.  Ciekawe, czy ktokolwiek jeszcze – oprócz autora – ma oryginał tego kalendarza.

Andrzej Dziatlik w 1946 roku przyjechał z mamą do Szczecina. Miał jedenaście lat. Jest absolwentem słynnego „Pobożniaka”. Red. Stefan Janusiewicz we wspomnieniach napisał: „ Z naszej klasy najdalej pojechał Andrzej Dziatlik”.  A pojechał rzeczywiście bardzo daleko, bo najpierw do Afryki a potem aż do Australii. A wszystko to dzięki żółtemu kalendarzowi.  Ale po kolei.

Od dziecka był uzdolniony plastycznie. Koledzy pamiętają jego karykatury rysowane w zeszytach lub kredą na tablicy.  Studiował  w PWSSP we Wrocławiu i ASP w Warszawie w pracowni plakatu słynnego Henryka Tomaszewskiego.  Właśnie od plakatów zaczęły się sukcesy Dziatlika. Ogólnopolską sławę przyniósł mu plakat o  tematyce antyalkoholowej (1957 r.). Rysunek  wykonany jakby dziecięcą ręką przedstawiał  butelkę i  mężczyznę na czworakach. U dołu krótki podpis: „Powrót taty”. Plakat zdobył pierwsze miejsce i zaowocował ofertami współpracy. – Dostałem aż dwie strony w tygodniku „Świat”, regularnie moje rysunki zamieszczały „Szpilki”, współpracowałem też z „Kurierem Szczecińskim” – opowiada. – Były to dowcipne rysunki i krótkie, łagodne komiksy, wiadomo cenzura, komentujące naszą pokręconą rzeczywistość. Właśnie „Kurier” dał mi całą stronę na satyryczny komiks o „Kaskadzie”, która za parę dni, kwiecień 1962 roku, miała być otwarta. Przechrzciłem ją na „Kaśka da”, zamieściłem kilka satyrycznych rysunków, w podobnym tonie napisałem teksty. Pisałem o mewkach, bojkach i cinkciarzach, i wszyscy wiedzieli o co chodzi. Ten komiks powstał na przekór ogólnym zachwytom, bo wtedy nowoczesna, wielka „Kaskada” jawiła się jak obiekt z kosmosu.

W Warszawie wówczas pisano: „…W Szczecinie objawił się niesamowity talent Andrzeja Dziatlika. W swych doskonałych rysunkach wyśmiewa on wady ludzkie i bzdurne przejawy życia społecznego…”

24-3Na przekór ówczesnym trendom powstał też żółty kalendarz.  Nie było w nim statków w stoczni, statków w porcie czy na morzu. Dziatlik wymyślił rudobrodego marynarza, który pływając w  łódce –łupince, w  każdym miesiącu miał różne, zabawne przygody i spotkania z różnymi stworami.

– Nie pamiętam kto mnie umówił z Witoldem Małeckim, ówczesnym szefem PŻM, ani dlaczego zaproponowałem zrobienie kalendarza – przyznaje. – Pracowałem nad nim cztery miesiące. A ta żółta okładka  to zupełny przypadek.  Po prostu miałem pod ręka tylko żółtą tekturę. Gdy dyrektor zobaczył tę okładkę z karykaturą piranii, złapał się za głowę. Krzyczał: „Co tutaj robi ta ryba?! My nie jesteśmy  przedsiębiorstwem rybackim. Niech pan z tym idzie do „Dalmoru”. Przy kolejnych stronach przestał krzyczeć, za to coraz głośniej się śmiał. Kalendarz bardzo mu się spodobał i został przyjęty do druku.

W formacie 50 na 70 centymetrów i nakładzie 2000 egzemplarzy wydrukowała go Drukarnia im. Kasprzaka w Poznaniu. Na każdy dzień miesiąca ma inne hasło reklamowe w języku angielskim.  Z nich można się dowiedzieć, że w tamtym roku (1964) PŻM  miała 90 statków, była postępowym armatorem, utrzymywała 14 regularnych linii a najważniejszą była Uniafrica, „jedyna regularna linia między Morzem Bałtyckim, a portami Afryki Zachodniej”.

– Właśnie dla zagranicznych kontrahentów, głównie z Afryki Zachodniej był przeznaczony ten kalendarz  – przypomina kpt. Wiktor Czapp. – Nie był łatwy do zdobycia, nawet przez pracowników PŻM.  A w ponad 60-letniej historii armatora,  to jedyny taki kolorowy kalendarz z zabawnymi rysunkami. Przydałby się jego reprint, byłby wielką sensacją i reklamą przedsiębiorstwa. Zwłaszcza, że upływa pół wieku od  ukazania się tego kalendarza.

– W szarych latach 60. ten kalendarz kolorystyką i niekonwencjonalnym pomysłem wyprzedzał epokę – uważa Andrzej Babiński, przyjaciel Dziatlika z ławy szkolnej. – Należy pogratulować odwagi ówczesnemu dyrektorowi firmy.

– Dzięki temu kalendarzowi wyjechałem w daleki, egzotyczny świat, który tak mnie zafascynował, że  do Polski, do Szczecina wróciłem dopiero w 1990 roku. Honorarium za ten kalendarz był rejs.

Wybrał ten do Afryki, bo było dużo portów europejskich i afrykańskich, a chciał jak najwięcej zobaczyć. Pół roku czekał na paszport.  Legalnie kupił w banku 5 dolarów, bo tylko tyle było wolno i nielegalnie u cinkciarza dokupił 7.  To był cały jego majątek. Do żeglarskiego worka wrzucił trochę ciuchów,  farby, pędzle i ołówki.

–  Na statku „Bydgoszcz” płynęło  jeszcze dziesięciu pasażerów – opowiada. – Prawie wszyscy wysiedli w portach niemieckich i francuskich. Kapitan się zdziwił, że ja zostaję, nie wybieram wolności. Zdziwił się jeszcze bardziej, gdy usłyszał, że ja zostanę w Afryce. Powiedział, że zwariowałem. Wysiadłem w Ghanie. Początki były bardzo trudne. Robiłem jakieś szyldy. Ale gdy zatrudniła mnie międzynarodowa sieć hotelarka stałem się krezusem. W sumie siedem lat mieszkałem w Afryce. Potem pojechałem do Australii. Tam się ożeniłem. Niestety, ojciec mojej pięknej, młodej żony był przeciwny temu małżeństwu. Przetrwało tylko sześć lat.

24-4Cały czas rysował, uprawiał grafikę reklamową.  Tworzył jako  Andre Jatlick.  Głośny stał się na świecie jego antywojenny plakat piętnujący wojnę w Afganistanie. W 1980 roku, gdy Zachód zbojkotował Igrzyska Olimpijskie w Moskwie, narysował czołg na olimpijskich kołach.  Wielką popularnością cieszyły się w Sydney rysowane przez niego żaglowce. Szczególnie w roku 1988 nie mógł nadążyć z zamówieniami.  Z okazji 200-lecia Australii, odbył się zlot największych żaglowców.

W 1990 roku wrócił do kraju, do Szczecina. Przyjechał żeby uporządkować sprawy po śmierci mamy. Został, bo jak mówi była to inna Polska. W tygodniku „Morze i Ziemia” zamieszczał rysunki i afrykańskie opowiadania. Uczył angielskiego i zadawał szyku jeżdżąc zielonym citroenem kabrioletem. Cztery lata temu w KFC zrobił wystawę  powiększonych plansz żółtego kalendarza. W ten sposób świętował swoje 75-lecie.

Krystyna Pohl

Skomentuj artykuł