Singapur. Reda. Kilkadziesiąt statków. Wśród nich ten, którego dowództwo obejmie. Płynie motorówką i widzi swojego giganta. Im są bliżej, tym bardziej odnosi wrażenie, że ten statek nie ma początku ani końca. Przed nią 300 metrów stalowego kadłuba. Masowiec ma 160 tys. ton nośności, 50 m szerokości, a z nadbudówką wysokość wieżowca. Kolos. Przez kilka miesięcy Małgorzata Kowalczyk, dla przyjaciół Maggie, będzie kapitanem tego statku.
Dwa dni wcześniej, w Szczecinie. Z telefonu dowiaduje się, że w Singapurze czeka na nią statek, masowiec. Notuje nazwę, armatora i informację, że wylatuje za dwa dni. Biegnie do komputera, wpisuje dane i z niedowierzaniem liczy zera. „Rany boskie! To niemożliwe, chyba się pomyliłam”. Statek ma aż 160 000 t. nośności. Największy jakim do tej pory dowodziła był sześć razy mniejszy.
Na statku przejęła obowiązki od hinduskiego kapitana. W załodze byli tylko Hindusi i Filipińczycy. Ona jedyna Polka, ale nie jedyna kobieta. II oficerem była Hinduska. – Fantastyczna dziewczyna, doskonale przygotowana do zawodu, profesjonalna, ambitna i bardzo piękna. W ogóle znakomici byli wszyscy hinduscy oficerowie – chwali pani kapitan.
Z węglem popłynęli do Hiszpanii, pod balastem do Brazylii, stamtąd z rudą do Arabii Saudyjskiej. Pani Małgorzata zapewnia, że był to normalny, standardowy rejs. A takie załoga lubi najbardziej, aczkolwiek emocji nie zabrakło.
– Najbardziej stresujące, mimo że płynęliśmy w konwoju, było przejście przez Zatokę Adeńską ze względu na niebezpieczeństwo ataków pirackich – wspomina. – Niepokoiło mnie też jak Arabowie zareagują na kobietę kapitana. Nawet konsultowałam to z synem prawnikiem. Ale wszystko było w porządku. Mundur i pokerowa mina robiły swoje. Nawet pozwolono mi zejść na ląd i w towarzystwie agenta pojechać do miasta.
Małgorzata Kowalczyk od 2000 r. dowodzi najróżniejszymi statkami. O wyborze takiej drogi zawodowej najpierw zadecydował przypadek a potem jednak pasja. Opowiada o tym z błyskiem w oku, z uśmiechem. Kipi energią. Wita się mocnym uściskiem dłoni, odgarnia z czoła jasną grzywkę.
Pierwszy rejs pełnomorski odbyła na jachcie „Zawisza Czarny”. Przez dwa tygodnie pływali po Bałtyku. Była jedyną dziewczyną w załodze i jedyną, która nie chorowała na chorobę morską. Miała szesnaście lat, była uczennicą liceum i należała do harcerskiej drużyny wodniackiej.
Chciała jak najszybciej się usamodzielnić i po liceum wybrała dwuletnie studium ekonomiczne z kierunkiem handel zagraniczny. Na praktykę trafiła do Polskiej Żeglugi Morskiej, znanego, prężnego armatora. A po ukończeniu szkoły rozpoczęła tam pracę w dziale rachunkowości. Ale ponieważ doskonale znała angielski (zadbali o to rodzice), więc skierowano ją do działu eksploatacji.
– I znalazłam się w zupełnie innym świecie, a trzeba pamiętać, że była to druga połowa lat 70. – opowiada. – Zostałam inspektorem eksploatacji. Odpowiadałam za przygotowanie podróży statku, zaopatrzenie go w paliwo, miałam stały kontakt telefoniczny i faksowy z zagranicznymi agentami. Wtedy nikomu się nie śniło o Internecie, poczcie elektronicznej. To nie była urzędnicza praca od ósmej do trzeciej. Często siedziało się dłużej, dyżury wypadały w niedziele. Ale lubiłam ten młyn. Ponadto wówczas statki PŻM często przypływały do Szczecina i trzeba było je odwiedzać. W biurze spódniczki i szpilki a w szafie dyżurne dżinsy i trampki.
A ponieważ nie można eksploatować statku tylko zza biurka, więc któregoś dnia została skierowana na rejs szkoleniowy. Trwał trzy tygodnie i odbyła go na masowcu „Kopalnia Zofiówka”.
– Pierwszym portem był Caen we Francji – wspomina. – Postój trwał długo, więc pojechałam pociągiem do Paryża. Prawie całą dobę biegałam po mieście. Z zachwytem oglądałam miejsca i budynki, o których przedtem tylko czytałam. Byłam tak szczęśliwa, że od czasu do czasu się szczypałam dla potwierdzenia, że to nie sen. Potem popłynęliśmy do Szwecji i Norwegii, gdzie największe wrażenie zrobiła na mnie czystość ulic tamtejszych miast i bajecznie kolorowe domki. Wracałam zachwycona, nawet niezwykle silny sztorm nie popsuł moich wrażeń. Chyba wtedy po raz pierwszy pomyślałam o pracy na statku.
Ale zamiast tego podjęła studia na Politechnice Szczecińskiej, na wydziale transportu morskiego. Wtedy Wyższa Szkoła Morska dziewcząt nie przyjmowała. Wyszła za mąż za prawnika, kolegę z ławy szkolnej. Urodziła syna Piotra. Był rok 1980. W pięć lat później obroniła dyplom, a po kolejnych dwóch latach urodziła syna Krzysia. Jeszcze będąc w ciąży pojechała na trzymiesięczną praktykę do Hiszpanii.
Pomysł pracy na statku ciągle powracał. W 1989 roku podjęła decyzję. Wzięła bezpłatny urlop i za pośrednictwem agencji Polservice znalazła się na włoskim kontenerowcu jako stewardessa.
Sprzątała kabiny i mesy, podawała posiłki, ale cały czas ciągnęło ją na mostek. – Tam dopiero było ciekawie – mówi z uśmiechem. – Połknęłam bakcyla i zaczęłam kombinować jak znaleźć się w szkole morskiej i zostać nawigatorem. Trochę to trwało, bo dopiero w 1991 r. rozpoczęła studia w WSM, ale od razu na III roku. W tym samym roku definitywnie rozpadło się jej małżeństwo. Rozwód był koszmarem. Pamięta, że posprzątała mieszkanie, zapłaciła rachunki, wzięła kołdrę, jedną walizkę i z dwójką dzieci przeniosła się do mamy.
– Dzięki mamie mogłam studiować, a potem wypływać w rejsy – przyznaje. – Zostawiałam chłopców z ukochaną babcią, a i oni nigdy nie sprawiali mi kłopotów. Dziś Piotrek jest prawnikiem i mieszka w Warszawie a Krzyś jest muzykiem i mieszka we Wrocławiu. A moim miejscem pracy od pewnego czasu jest Hamburg. Jesteśmy w stałym kontakcie i nawet od czasu do czasu udaje nam się spotkać.
Jeszcze w trakcie studiów, na jednej z praktyk na drobnicowcu, powierzono jej funkcję III oficera. Po raz pierwszy pełniła samodzielne wachty na mostku. To było to! Miała do siebie pretensje, że tyle lat zmarnowała, że nie podjęła wcześniej decyzji o pracy nawigatora.
Starała się to nadrobić. Szła jak burza. W ciągu dwóch lat skończyła Wyższą Szkołę Morską. Trafiła na grecki statek najpierw jako III a potem II oficer. To było dziewięć miesięcy harówki, w dodatku Grek przez pół roku nie płacił. W latach 90. takie kontrakty nie były rzadkością. Schudła piętnaście kilogramów i dlatego, że brakowało jedzenia i ze stresu, bo martwiła się z czego utrzyma rodzinę. Od tamtego czasu staranniej wybierała armatorów. Na niewielkim holenderskim drobnicowcu została chiefem. Sześciogodzinne wachty pełniła na zmianę z kapitanem. Mówi, że to była doskonała szkoła zawodu. Ponad rok spędziła na tym statku. Co dwa miesiące bywał w Antwerpii, więc przyjeżdżała w odwiedziny mama z synami. W 1999 roku zdecydowała się na kurs kapitański. Świetnie zdała egzamin, ale gdy odbierała dyplom usłyszała, że to nie jest zawód dla kobiety. „To się okaże” – odpowiedziała po cichu, by nie zapeszyć.
W rok później objęła dowództwo 24-tysięcznika. Dowodziła tym masowcem aż pięć lat.
Pierwszy rejs na tym statku, opuszczają port. Pani kapitan jest na mostku, wchodzi portowy pilot, rozgląda się. Małgorzata jest w cywilnym ubraniu, bierze ją za stewardessę i zamawia kawę. Ona podaje mu tę kawę i pyta o holowniki. „A ty, kto?” – dziwi się pilot. „Jestem kapitanem” – odpowiada. O mało nie wypuścił filiżanki z ręki.
– Od tamtego czasu zawsze w portach zakładam mundur, lub koszulę z pagonami – śmieje się Małgorzata i dodaje, że przywykła do zaskoczenia i zaciekawienia jakie wywołuje. W końcu na świecie jest niewiele kobiet dowodzących statkami. Czasem staje się bohaterką lokalnej gazety, lokalnej telewizji, lub okrzyku pilota: „Pół wieku pracuję w zawodzie i pierwszy raz widzę kobietę kapitana!”. Ale to na pewno nie jest aż takie zainteresowanie i taka sensacją jaką kilka dekad temu w portach na całym świecie wywoływało pojawienie się Danuty Kobylińskiej-Walas. Wówczas jedynej kobiety i pierwszej Polki dowodzącej statkami. Dziś takich Polek jest co najmniej sześć.
W ostatnich latach Małgorzata Kowalczyk dowodziła specjalistycznymi statkami przewożącymi ładunki wielkogabarytowe, ładunki ciężkie, różne stalowe konstrukcje. Przekonuje, że takie statki są o wiele ciekawsze od nawet największych masowców. Woziła dźwigi, turbiny, elementy potężnych wiatraków, wagony, duże jachty, katamarany. Od trzech miesięcy pracuje na lądzie. U jednego z niemieckich armatorów jest sztauplanerem. Z zespołem ekspertów najpierw opracowuje załadunki nietypowych ładunków a potem nadzoruje operacje w portach. Krąży między portami. Niedawno parę dni spędziła w Genui, gdzie na wielozadaniowy statek ładowano wielki katamaran i kilka dużych jachtów, największy ważył ponad 130 t.
Mówi, że to nowe, ciekawe doświadczenie, które na pewno jej się przyda w zawodowym życiu. Oczywiście na mostek kapitański wróci.
Z lądowej pracy pani kapitan najbardziej jest zadowolona jej mama. „Mogę spać spokojnie – mówi. – Nie muszę się martwić, że gdzieś tam na morzach i oceanach Małgosia zmaga się ze sztormami”.
KRYSTYNA POHL