Kapitan Peter van der Becken dowodził wielkim holenderskim żaglowcem. Słynął z tego, że grzeszył ponad miarę, był okrutny wobec załogi na morzu. Pewnej podróży, a było to w rejonie Przylądka Dobrej Nadziei, w ciężkim sztormie przeklinał, najgorszymi bluźnierstwami obrzucał marynarzy, bluźnił na cały świat i Boga. Gdy Stwórca zjawił się na pokładzie, by ratować załogę i pasażerów, kapitan bluźnierczo śmiejąc się strzelił do niego z pistoletu. Wówczas Bóg odezwał się do arcygrzesznika: „Nie zaznasz spokoju ani sprzyjającej pogody. Wieczny sztorm będzie twą bryzą, a widok twojego okrętu mknącego wśród huraganów, stanie się zwiastunem nieszczęścia dla wszystkich, którzy zobaczą cię na własne oczy”.
Tak powstała legenda „Latającego Holendra”. Statek-widmo, błąkający się po morzach i oceanach, nie dotyczył tylko minionej epoki żaglowców, również obecnie dzieją się na morzach i oceanach dziwne rzeczy, których nie jesteśmy w stanie zrozumieć.
Statki giną nieraz bez wieści na długie lata. W 1890 roku wyszedł z Nowej Zelandii, z przeznaczeniem do Glasgow w Szkocji żaglowiec o nazwie „MARLBOROUGH”. Niestety nigdy do portu przeznaczenia nie dotarł. W końcu uznany został za żaglowiec zaginiony i skreślono go z rejestrów. Odnalazł go przypadkowo inny żaglowiec w 1913 roku, szukający schronienia przed sztormem w małej zatoczce Ziemi Ognistej. Żaglowiec „MARLBOROUGH” był mocno zdewastowany, a na pokładzie znaleziono dwadzieścia ludzkich szkieletów oraz wielką ilość szczurów, które pożerały wszystko, co było możliwe do zjedzenia, łącznie z dokumentami statkowymi i dziennikami okrętowymi. Po 23 latach wyjaśniła się zagadka zaginięcia żaglowca, ale nigdy nie ustalono przyczyny tragedii, która spowodowała śmierć załogi.
Kolejnym okrętem-widmo był brazylijski pancernik „SAO PAULO” o wyporności 20 tys. ton. Zbudowany w 1909 roku okręt, w 1951 roku został sprzedany z przeznaczeniem na złom. 4 listopada 1951 roku wyszedł na holu z Rio de Janeiro, kierując się do Wielkiej Brytanii. Na okręcie była zamustrowana 8 osobowa załoga. Około 1300 Mm od portu przeznaczenia, w sztormie i gęstej mgle na Atlantyku, zerwały się hole i okręt przepadł na oceanie. Szukano go bardzo długo, lecz bezskutecznie. W końcu uznano go za zaginiony.
Z początkiem XX wieku żywot „Latającego Holendra” zaczął wieść żaglowiec „GOLDEN ROD”. Opuszczony przez załogę błąkał się po Atlantyku, stwarzając wielkie zagrożenie nawigacyjne. Amerykański krążownik „ATLANTA” próbował go zatopić. Oddał bezskutecznie aż 37 pocisków w kierunku żaglowca. W końcu dowódca krążownika zdecydował się wykorzystać swoją silną stewę dziobową na staranowanie żaglowca. Okazało się, że dopiero po szóstym silnym uderzeniu „GOLDEN ROD” poszedł na dno, ujawniając tajemnicę swojego długiego i twardego żywota – okazało się, że żaglowiec był załadowany pustymi, szczelnie zamkniętymi beczkami, które zapewniały mu wspaniałą pływalność.
Groźna scena ukazała się oczom tubylców z wyspy New Georgia w archipelagu Salomona. W 1956 roku ujrzeli oni dziwny okręt-widmo u swoich brzegów. Okazało się, że był to amerykański okręt podwodny z drugiej wojny światowej, który błąkał się długie lata po oceanie. Po wejściu na pokład stwierdzono, że z kiosku wychylony był szkielet ludzki, wysuszony przez tropikalne słońce. Tajemnicy tego okrętu nie udało się jednak wyjaśnić.
Zagadkowe i niewyjaśnione pozostanie zaginięcie jesienią 1955 roku statku „JOVITA”. Wyszedł on z portu Apia na Wyspach Samoa. Na pokładzie było 8 członków załogi i 16 pasażerów. Statek zmierzał w kierunku wysp Tokelau. Pomimo że statek był w dobrym stanie technicznym na pewien czas ślad po nim zaginął. Pięć tygodni po zaginięciu, frachtowiec „TUVALU” odnalazł „JOVITĘ” w pobliżu wysp Fidżi, mniej więcej 600 Mm od pierwotnego jej kursu. Statek był bez załogi i bez pasażerów. Był splądrowany. Nie znaleziono dziennika okrętowego ani innych dokumentów. Nie było kompasu i innych instrumentów nawigacyjnych, ani zapasów żywności. Statek „TUVALU” wziął błąkający się statek „JOVITA” na hol i doprowadził do portu Suwa na wyspie Fidżi. Losu załogi i pasażerów nie udało się ustalić.
Niezwykły wypadek zaginięcia statku zdarzył się niedawno u wybrzeży Afryki Południowej. 23 kwietnia 1971 roku opuścił port Nacala do Porto Amelia w Mozambiku frachtowiec portugalski „AUGOCHE”. Trzy dni później zauważyła go załoga panamskiego tankowca „ESSO PORT DICKSON”. „AUGOCHE” błąkał się bez załogi zaledwie 10 Mm od brzegu. Tankowiec wziął go na hol i doprowadził do portu w Durbanie, a następnie przeholowano go do portu Laurcenca Margues. Oględziny wykazały ślady niewielkiej kolizji, zniszczoną radiostację i radary oraz ślady niewielkiego pożaru na mostku. Po 24 osobowej załodze oraz jednym pasażerze nie było śladu.
Bardzo dziwna opowieść krążyła wśród marynarzy po tajemniczym zniknięciu żaglowca „KØBENHAVEN” płynącego pod banderą duńską z kadetami Szkoły Morskiej na pokładzie. Żaglowiec ten opuścił po wyładunku port Buenos Aires 14 grudnia 1928 roku kierując się do Australii, do portu Adelajda. Niestety nigdy tam nie dotarł. W trakcie akcji poszukiwawczej rybacy z wyspy Tristan da Cunha na południowym Atlantyku stwierdzili jakoby widzieli duży żaglowiec pod pełnymi żaglami, wolno snujący się w niewielkiej odległości od brzegu, bez śladu ludzi na pokładzie. Także kapitan frachtowca holenderskiego „STAAT MAGEIHANES” Piet Algra donosił, że natrafił nieoczekiwanie w nocnej porze na duży żaglowiec, z którym szczęśliwie uniknął zderzenia. Kapitan uważał, że mógł to być żaglowiec „KØBENHAVEN”.
Jak widać z powyżej opisanych faktów, również w epoce postępu technicznego, w erze badań kosmosu, dzieją się na morzach i oceanach świata dziwne rzeczy, których nie jesteśmy w stanie zrozumieć i odgadnąć.
Kpt. ż. w. Wiktor Czapp