Przez osiem lat przy Wałach Chrobrego stał biały parowiec z czarnym kominem. Nazywał się „Kapitan K. Maciejewicz” i był siedzibą legendarnego dziś Liceum Morskiego. Szkoła na statku istniała od roku 1973 do 1981. Potem, gdy statek odprowadzono do stoczni złomowej, jeszcze przez cztery lata funkcjonowała już na lądzie, w Policach. W sumie LM opuściło 627 absolwentów.
Szkołę utworzyła i utrzymywała Polska Żegluga Morska. Powiększała się flota szczecińskiego armatora i potrzebował on nie tylko oficerów, ale również dobrze przygotowanych marynarzy i motorzystów. Na siedzibę przyszłej placówki szkolnej przebudowano statek bazę rybacką „Kaszuby” i nadano jej imię kapitana kapitanów. Statek stał się charakterystycznym elementem morskiego Szczecina. Jego zdjęcia znalazły się w wielu albumach i na widokówkach. Był chętnie fotografowany przez szczecinian i turystów.
Zainteresowanie szkołą wśród młodzieży było ogromne. Szybko zaczęto określać ją elitarną. Obowiązywały egzaminy i nie było łatwo do niej się dostać. O jedno miejsce ubiegało się kilka osób.
Kpt. ż. w. Wiesław Cholewa: – Kiedy ja startowałem w 1975 roku było ośmiu chętnych na jedno miejsce. Przyciągała nas chęć przeżycia morskiej przygody, zdobycia atrakcyjnego zawodu, za jaki uchodził wówczas zawód marynarza. Dawał możliwość zobaczenia świata bez paszportu. Wiedzieliśmy, że już w czasie czteroletniej nauki są praktyki na statkach handlowych. Ponadto szkoła znajdowała się na statku, co też stanowiło atut. Ale warunki były siermiężne, a placówka skoszarowana. Na statku mieszkali wszyscy uczniowie, także ci pochodzący ze Szczecina. A ta niemalże wojskowa dyscyplina, przebywanie z sobą na niewielkiej przestrzeni wiele nas nauczyło, przede wszystkim przygotowało do pracy na morzu. Byliśmy przygotowani zawodowo i psychicznie. A bywało, że rejsy trwały nawet po 9 miesięcy i dawaliśmy sobie radę. I co ważne, przyjaźnie zawarte w czasie tej czteroletniej nauki trwają do dziś.
Pobudka o szóstej, gimnastyka, sprzątanie kabin, śniadanie, poranny apel. Potem kilka godzin lekcji. Uczniowie pomagali w kuchni, sprzątali pomieszczenia. Na statku nie było ani jednej sprzątaczki. Po południu nauka własna, zajęcia w kółkach zainteresowań. A tych kół było siedemnaście (sportowe, fotograficzne, plastyczne, hobbystyczne). Pielęgnowanie różnych zainteresowań i pasji było wręcz obowiązkowe. Szkoła miała własny miesięcznik „Trap” redagowany pod okiem polonistki Stanisławy Żychlińskiej. Regularnie odbywały się sesje popularno-naukowe, na które uczniowie samodzielnie przygotowywali tematyczne referaty. Systematycznie były prowadzone kroniki szkolne. I te z codziennego życia LM, i te z praktyk na statkach handlowych. Te kroniki istnieją do dziś. Jest ich kilkanaście. Niewiele szkół może się pochwalić taką historyczną dokumentacją.
Trzy razy w tygodniu można było wyjść na miasto, oczywiście w mundurze. Powrót obowiązkowo o godzinie 21. Spóźnienie, albo jakieś inne przewinienie oznaczało „bw”, czyli bez wyjścia przez tydzień, dwa a nawet miesiąc. I to była najdotkliwsza kara.
W czasie edukacji zwracano też uwagę na takie niby „drobiazgi” jak czyste ręce, czyste buty, świeża koszula i spodnie odprasowane w kant. Parę osób przyznało, że jeszcze dziś mają nawyk składania odzieży kostkę.
Pierwszym dyrektorem Liceum Morskiego i komendantem statku „Kapitan K. Maciejewicz” był nie żyjący już kpt. ż. w. Andrzej Huza. Kiedyś rozmawiałam z nim o tamtej szkole. Tak wspominał:
„Na pierwszy rok zgłosiło się prawie 600 chętnych. Przyjęliśmy 120, a ukończyła połowa. Nie było zimowania, czyli powtarzania klas. W późniejszych latach odsiew był mniejszy, bo już uczniowie znali zasady. Ale to nie zniechęcało chętnych. Przez cały czas istnienia szkoły o jedno miejsce walczyło od pięciu do ośmiu kandydatów. A oprócz egzaminów przedmiotowych był obóz kandydacki w Trzebieży, gdzie kładziono nacisk na żeglarstwo, ćwiczenia na szalupach i musztrę. Był sprawdzian z pływania i wspinaczka na statkowy maszt. Pamiętam, że iluś chłopców nie potrafiło tego zrobić. Mieli lęk wysokości. I mimo zdanych egzaminów, niestety nie mogliśmy ich przyjąć. Z tą fobią nie nadawali się na marynarzy. Strasznie rozpaczali”.
Kapitan opowiadał, że początkowo szkoła miała być zasadnicza, ale stanęło na liceum z maturą. „Oprócz przedmiotów ogólnych sporo było zawodowych. Do tego dochodziły praktyki na statkach. Kiedy pierwsi absolwenci rozpoczęli pracę najpierw z nich kpiono, że tacy wykształceni. Ale wkrótce przekonano się, że są doskonale przygotowanymi marynarzami. Do szkoły napływały listy pochwalne od kapitanów. A w kolejnych rejsach prosili oni armatora, aby na ich statkach byli zatrudnieni absolwenci Liceum Morskiego. Ba, o naszych absolwentów zaczęli się też upominać inni armatorzy krajowi a także zagraniczni”.
Dlaczego na siedzibę liceum wybrano statek? Nie było budynku na taką placówkę, więc PŻM postanowiła przebudować statek-bazę rybacką. Po adaptacji znalazło się na nim siedem sal lekcyjnych, pomieszczenia warsztatowe, trzy mesy, kuchnia, aula, sala kinowa i kilkadziesiąt kabin z kojami dla 247 uczniów. Utrapieniem były karaluchy, ciasne pomieszczenia, ciągłe przechyły i ten specyficzny rybi smrodek.
-Szkoła dała nam w kość, ale nie żałuję ani jednego dnia – powtarza Witold Kudła, przedsiębiorca. – Ona mnie ukształtowała, wyrobiła charakter i przekonanie, że nie ma rzeczy niemożliwych. Chłopców wprowadziła z marszu w męskie, dorosłe życie. Niedoścignionym wzorcem był dla nas jej komendant i dyrektor kapitan Andrzej Huza. W naszej hierarchii wartości najpierw był Bóg, a zaraz po nim Huza.
Robert Stankiewicz, wiceprzewodniczący komisji kultury Rady Miasta w Szczecinie. Zaczynał naukę w roku 1980 jeszcze na statku, a kończył w Policach, gdzie liceum przeniesiono.
– Ta szkoła przygotowała nas do pracy i na morzu, i na lądzie. Oprócz przedmiotów zawodowych uczono nas odpowiedzialności, wytrwałości, cierpliwości, pokonywania przeciwności, umiejętności życia w grupie. Wpajano nam patriotyzm, szacunek do munduru, do bandery. Ten spartański rygor, który nam młodym oczywiście się nie podobał, w dorosłym życiu wyszedł nam na dobre. Można zaryzykować twierdzenie, że nie zna życia, ten kto nie był w Liceum Morskim. Kiedy ja się uczyłem, komendantem i dyrektorem był kapitan Jan Pruffer. Wielka postać. Dżentelmen w każdym calu. Swoją postawą wpływał na nas kojąco. Przy nim nie wypadało źle się zachowywać.
Wielu absolwentów kontynuowało naukę w Wyższej Szkole Morskiej albo w innych uczelniach. Ponad 50 zostało kapitanami żeglugi wielkiej. Część absolwentów wybrała pracę na lądzie, ale większość nadal pływa. Są marynarzami, bosmanami, oficerami, motorzystami, starszymi mechanikami.
– Liceum dało mim podwójny fach marynarza i motorzysty – mówi Paweł Malinowski. – Byłem na wielu najróżniejszych statkach i wszędzie daję sobie radę. Nadal pływam, od wielu lat u obcych armatorów.
Kpt. ż. w. Tomasz Jaroszek po ukończeniu liceum studiował w WSM. Jako jeden z pierwszych absolwentów LM otrzymał dyplom kapitański: – Cały czas kocham morze i kocham pływanie. Jest tak jak sobie wyobrażałem. Przyjechałem do szkoły spod Krakowa zafascynowany marynistycznymi książkami. Uczyłem się w latach 1976 -80. Miałem szczęście poznać trzech komendantów i dyrektorów, kapitanów: Andrzeja Huzę, Zygmunta Bargielskiego i Jana Pruffera. Każdy z nich stał się dla mnie wzorem do naśladowania. Ta szkoła doskonale przygotowała nas do pracy na morzu nie tylko zawodowo, ale też psychicznie, co jest niezwykle ważne.
Z trzema komendantami pracował Maksymilian Dunst, dyrektor pedagogiczny. Dobry duch tej szkoły, wielki przyjaciel absolwentów. Z wieloma cały czas utrzymuje kontakt. Śledzi ich losy zawodowe, życiowe. Uczestniczy w spotkaniach absolwentów. Był jednym z pomysłodawców i współorganizatorów pierwszego i jak dotychczas jedynego zjazdu absolwentów Liceum Morskiego. Odbył się on w 2003 roku, w trzydziestą rocznicę otwarcia słynnej szkoły na statku. –Praca w Liceum Morskim to były najciekawsze lata mojej działalności zawodowej – powtarza cały czas. Tak samo mówi nauczycielka polskiego, Stanisława Żychlińska. W LM pracowała w latach 1973- 81. – Niezwykła była siedziba szkoły, atmosfera w niej panująca, aczkolwiek warunki były raczej siermiężne, sale lekcyjne w dawnych ładowniach, ciągłe przechyły i ten uporczywy rybi zapach. Ale ani nauczycielom ani uczniom to tak bardzo nie przeszkadzało. A na nich miło było patrzeć jak się zmieniają, jak dorośleją.
Jan Bobrek, przedsiębiorca. Do Liceum Morskiego przyjechał z Sanoka po przeczytaniu ogłoszenia w miesięczniku „Morze”. Uczył się w latach 1975-79. Do 1991 roku pływał na różnych statkach.
– Gdybym miał jeszcze raz wybierać, ponownie wybrałbym tę szkołę. Dała nam zawód, ale też przygotowała do trudów życia, wpoiła, przekazała wartości uniwersalne, zasady, które sprawdzają się i na lądzie, i na morzu. Dzięki tej szkole przeżyłem niezwykłe przygody żeglarskie. Zresztą żegluję nadal. W tajniki żeglarstwa wprowadzał nas żeglarz, kapitan jachtowy Zdzisław Pasek. W szkole uczył nautyki i geografii. W 1978 roku na jachcie „Magnolia” z kolegami, pod dowództwem kapitana Paska opłynęliśmy Islandię. Oczywiście tylko pod żaglami. Dostaliśmy nagrodę Rejs Roku. A dwa lata wcześniej byłem w załodze „Zewu Morza”, którym pod dowództwem Zdzisława Michalskiego, popłynęliśmy na obchody 200-lecia USA. Miałem wówczas 16 lat i do dziś dokładnie pamiętam tamten rejs.
Historię szkoły, jak wspomniałam, opisują kroniki. Powstały też dwie książki. Bohdan Kowalski, nauczyciel polskiego w czasie uczniowskich praktyk na statkach handlowych, napisał „Na lądzie i na morzu. Liceum Morskie w Szczecinie i Policach 1973 -1985”. Książka ukazała się w 2003 roku. A mieszkający we Francji Zbigniew Krystosiak opisał swoje wspomnienia w książce „Droga marzeń i psia wachta”. Niestety, obie pozycje ukazały się w niewielkich nakładach i dziś są nieosiągalne.
W 1982 roku statek „Kapitan K. Maciejewicz” został odprowadzony do stoczni złomowej. Miał 53 lata i dalsza jego eksploatacja jako statku-szkoły była nieopłacalna. Z jednostki pozostał słynny maszt, który do 2013 roku stał przy wjeździe do centrum Szczecina. Zdemontowany dla konserwacji i pomalowania ma tam stanąć ponownie. Taką decyzję w sierpniu 2014 roku podjęli: prezydent Piotr Krzystek i marszałek Olgierd Geblewicz.
KRYSTYNA POHL