Kiedy obejrzałam film „Kucharze historii”, pomyślałam, że powinien powstać film „Kucharze statkowi”. Byłby równie ciekawy. Kuchnia i statkowe menu, to ciągle bardzo ważny element marynarskiego życia. W opinii załóg to właśnie kucharz jest na statku drugą osobą po kapitanie. Gdy nowa załoga wchodzi na statek, to najpierw pyta, jaki jest „stary” i zaraz potem, jaki jest kucharz. Często rejs bywa oceniany pod kątem kuchni. I wbrew pozorom nie ma w tym przesady. Smaczne, różnorodne codzienne posiłki urozmaicają monotonię statkowego życia, łagodzą stresy, przybliżają dom. Dobrzy kucharze, pasjonaci zawodu u każdego armatora są na wagę złota. Czyli tacy, którzy potrafią smacznie ugotować, upiec ciasta i chrupiące bułeczki, ulepić pierogi, trafić w przyzwyczajenia kulinarne załogi i zadziwić czymś nowym, nie koniecznie egzotycznym. Kulinarne gusta załóg należą do bardzo tradycyjnych.
W ostatnich dekadach znacząco zmieniły się zwyczaje żywieniowe na statkach. Więcej jest warzyw, surówek, owoców. Na śniadaniach przestała królować jajecznica. Do wyboru są twarożki, sery, wędliny, dżemy, płatki. Ale na obiadach i kolacjach największym wzięciem cieszą się potrawy najprostsze, przypominające domową kuchnię. Wszelkiego rodzaj pierogi, gołąbki, naleśniki, kotlety mielone, ziemniaczane placki mogłyby być codziennie i się nie znudzą.
Kucharz jest też jedną z najbardziej zapracowanych osób na statku. Po swojej kuchni krząta się praktycznie cały dzień. Sztorm, silne kołysania statku nie stanowią taryfy ulgowej. Posiłki trzeba przygotować. Na średniej wielkości masowcach kucharz do pomocy ma zazwyczaj jednego stewarda. Gotuje codziennie dla około 20 osób. Ma urządzenia ułatwiające pracę, chłodnie i magazyny z produktami. I nawet, gdy bardzo się przedłuża postój na redzie zawsze coś ugotuje z żelaznych zapasów.
Posiłki są dla wszystkich takie same, aczkolwiek podawane w dwóch mesach: oficerskiej i załogowej. Takie same są też nakrycia stołów. Stół kapitański niczym się nie wyróżnia od pozostałych stołów. Pełna demokracja. Tylko na filmach przygodowych, bądź w morskich muzeach można zobaczyć, że kiedyś, w zamierzchłej przeszłości różnice były znaczne. Na kapitańskim stole, zazwyczaj ustawionym w kapitańskim salonie królowała porcelana, srebrne sztućce, kryształowe kielichy. Inne, bardziej wykwintne było menu.
Gdy tak snułam rozważania o współczesnych kucharzach i statkowej kuchni, przypomniały mi się historie o tym jak to przed wiekami wyglądała kuchnia na żaglowcach. Znamy ją z opisów kronikarzy dawnych, żeglarskich wypraw. W pierwszych dniach rejsu jedzenie było obfite i różnorodne. Pod pokładem wieziono żywe świnie, kury, a nawet cielęta. Były warzywa, owoce. Im dłużej trwał rejs, tym było gorzej. Antonio Pigafetta, kronikarz wypraw Magellana tak zanotował: „Rejs trwał już 3 miesiące. Nie mogliśmy uzupełnić zapasów. Jedliśmy tylko stare suchary pełne robaków, piliśmy żółtą, śmierdzącą wodę. Jedliśmy też moczone w morzu skóry wołów. W tych warunkach zaczął się szkorbut: wypadały włosy, zęby, ludzie umierali”. Inny żeglarz, James Cook udawał się w 1776 r. w kolejną wyprawę na żaglowcu Resolution (112 żeglarzy). Wśród zapasów jakie zabrano było „mięso tak posolone, by statkowe szczury nie miały na nie ochoty, suchary tak twarde, by nie mogły się przez nie przegryźć robaki”. Zabrano też suszone dorsze, marmoladę z marchwi, kaszę, groch oraz kiszoną kapustę. Cook był pierwszym dowódcą, który dostrzegł zalety kiszonej kapusty. Na jego żaglowcach załoga nie umierała z powodu szkorbutu. A warto przypomnieć, że w XVIII w. na szkorbut zmarło więcej marynarzy niż zginęło w morskich wojnach.
Znalazłam też opis morskiej uczty, jaką przygotowano na pokładzie papirusowej łodzi Ra, gdy przekroczyła ona 40. stopień długości geograficznej (20 czerwca, 1969r.) Uczestniczyło w niej 7 osób z Thorem Heyerdahlem, pomysłodawcą wyprawy, na czele. Był omlet z karczochami i pomidorami, wędzona baranina, solona kiełbasa, suszona ikra, oliwki, rodzynki, migdały. Zapasy żywności znakomicie przechowały się w glinianych dzbanach specjalnie przygotowanych na wyprawę. Pito szampana i rosyjską wódkę.
A skoro o trunkach mowa, to w dawnych czasach na żaglowcach sporo pito, ale zawsze z toastami. W XVII w. we flocie angielskiej wydawano marynarzom nawet do pół litra rumu dziennie. Potem postanowiono rum rozcieńczać wodą i taką mieszkankę nazwano grogiem..
KRYSTYNA POHL