Portal informacyjny dla polskich marynarzy

Na s/s Szczecin z ładunkiem broni do Indonezji

– W 1958 roku zamustrowałem jako starszy oficer na parowiec „Śląsk” – wspomina kpt. ż. w. ZBIGNIEW SAK. – Ale zanim wypłynąłem w rejs, przychodzi polecenie z kadr, że muszę zejść ze statku. Strasznie mi się szkoda zrobiło, bo i jednostka świetna, i kapitan bardzo dobry. Przychodzę do kadr i pytam, co się dzieje. Wówczas kadrowym w PŻM był Stanisław Awęcki. Odmówił mi wyjaśnienia sprawy. Na drugi dzień wezwano mnie za to do firmy i poinformowano, że idę na stanowisko starszego oficera na s/s „Szczecin”.

– Kto tam jest kapitanem? – zapytałem.

– Bolesław Bąbczyński – usłyszałem w odpowiedzi.

Statek stał w Gdyni.

Nazajutrz jestem na dworcu i widzę kapitana Bąbczyńskiego a wraz z nim chyba ze dwanaście osób załogi. Wszyscy zdezorientowani, bo nikt nie wie, gdzie statek ma płynąć. Proszą, żebym to ja podpytał kapitana. Podszedłem więc do Bąbczyńskiego.

– Panie kapitanie chciałem się zapytać, dokąd płyniemy.

– Posłuchaj – odpowiedział Bąbczyński. – Po to wybrałem cię na starszego oficera, żebyś głupich pytań nie zadawał. Dowiesz się w swoim czasie.

– Ale załoga chce coś wiedzieć – nalegam.

– Powiedz im co chcesz – podsumował krótko Bąbczyński.

Przyjechaliśmy do Gdyni. S/s „Szczecin” stał przy nabrzeżu Marynarki Wojennej na Oksywiu. Zostawiliśmy bagaże na statku i w czwórkę z kumplami idziemy do restauracji na kolację. Lokal jest zupełnie przyjemny. Pojawiają się panienki i pytają, czy mogą się dosiąść. My oczywiście zezwalamy. Siedzimy, jemy i pijemy. Jest coraz bardziej wesoło i sympatycznie.

– Na jakim jesteś statku? – pyta mnie jedna z panienek.

– Na „Szczecinie” – opowiadam.

– Kaśka! – wrzasnęła panienka do koleżanki. – Matko Boska, oni na „Szczecinie” z bronią do Indonezji płyną.

– A skąd ty o tym wiesz? – zapytałem zdumiony.

– No jak to, przecież tu wszyscy o tym wiedzą.

Szybko przeszła nam ochota na zabawę, więc wracamy na statek. Była już wpół do drugiej w nocy, mimo to pukam do kapitana.

– Panie kapitanie – wołam.

– Co?! – słyszę wrzask zza drzwi.

– Mam dla pana pilną wiadomość – mówię.

– Jaką wiadomość?

– Chciałem panu powiedzieć, że nasz statek płynie do Indonezji z bronią.

Drzwi otworzyły się od razu.

– A skąd ty to wiesz? – wrzasnął Bąbczyński.

– Panienki mi powiedziały – odpowiadam zgodnie z prawdą.

Na drugi dzień jestem wzywany do Służby Bezpieczeństwa.

– Jak one wyglądały? – pyta oficer.

– Nie pamiętam, ciemno było – odpowiadam.

Ale zdenerwowałem się, więc mu wygarnąłem, że informacja ta prawdopodobnie przeciekła właśnie z SB. Bo przecież od kogo innego. Nawet w porcie nie wiedziano jeszcze wtedy, gdzie i z czym płynie statek.

Wróciłem na „Szczecin”, na którym właśnie rozpoczął się załadunek. Ładują działa przeciwlotnicze, pociski. Byłem przerażony. Zamówiliśmy osiem tysięcy worków z trocinami. Chociaż w ten sposób chcieliśmy zasztauować pociski, by podczas sztormu żaden z nich wybuchł. Jakby tego było mało, na koniec przywieźli nam ogromne drewniane pudła, w których znajdowały się złożone radzieckie samoloty MIG. Było ich aż 17. W związku z tym, że ładownie były już pełne, pudła z samolotami mieliśmy przewozić na pokładzie. Dwie skrzynie się nie zmieściły. Byłem pewny, że gdy przyjdzie pierwszy sztorm, wszystkie MIG-i wylądują w morzu.

Rejs był na tyle tajemniczy, że nawet nie wiedziałem, na ile czasu mamy wziąć prowiant. Pytam więc Bąbczyńskiego o trasę.

– Jeszcze ci tego nie mówiłem – odpowiada kapitan. – Płyniemy przez Bełt, a potem dookoła Afryki, łącznie 66 dni w morzu bez żadnych postojów po drodze.

To komplikowało sytuację. Przecież byliśmy na parowcu, który miał ograniczoną przestrzeń bunkrową na węgiel. Problem z paliwem rozwiązaliśmy ostatecznie w ten sposób, że do drugiej ładowni wsypaliśmy 1600 ton węgla. Między nią a przestrzenią bunkrową wycięliśmy otwór i potem – już w czasie rejsu – każdy z członków załogi, oprócz kapitana, musiał codziennie przewozić z ładowni taczkami węgiel pod palenisko.

Do Indonezji, a ściślej do portu Surabaja, statek dotarł bez większych przygód. Postój trwał twa tygodnie. Rozpoczęliśmy rozładunek, a ja jako starszy oficer byłem odpowiedzialny za jego sprawny przebieg. Już pierwszego dnia podszedł do mnie jakiś tajemniczy pan, który przedstawił się jako kapitan indonezyjskiej służby bezpieczeństwa. Pouczył mnie, że jest jedyną osobą, z którą powinienem rozmawiać o sprawach ładunkowych. Oficjalnie w dokumentach było napisane, że przewozimy „sugar factory equipment”, czyli sprzęt do fabryki cukru. I tak miało pozostać. Prawdziwy dokument został przekazany przez kapitana Bąbczyńskiego bezpośrednio indonezyjskiemu wojsku.

Któregoś dnia policja przychodzi na statek po drugiego oficera. Chcą go zamknąć w więzieniu. Próbuję wyjaśnić, o co chodzi. Okazuje się, że drugi miał sztauplan z oryginalnym ładunkiem i przekazał go indonezyjskiemu brygadziście. Tego z dokumentami złapano przed ambasadą amerykańską. Zrobiła się nieprawdopodobna draka. Próbowałem tłumaczyć policjantom, że przecież cały port widzi, co jest rozładowywane z polskiego statku, więc dlaczego wciąż robią z tego taką tajemnicę. – Zdjęcia można zrobić – odpowiadają mi. – Ale zdjęcia nic nie znaczą. A brygadzista został złapany z dokumentem, uwiarygodnionym podpisem przez pierwszego oficera. Sytuacja była poważna, ale kapitan Bąbczyński skutecznie interweniował i ostatecznie drugi oficer pozostał na statku.

 * * *

Ładunek, który s/s „Szczecin” pozostawił w Surabai, był rzeczywiście niezwykły. Stanowiło go 15 dział przeciwlotniczych kalibru 37 mm i 19 kalibru 85 mm wraz z amunicją: 15 tysięcy skrzynek kal. 37 mm i 8,5 tysiąca skrzynek kal. 85 mm, 79 dział plot innego rodzaju, bomby lotnicze, 15 samolotów typu MIG (do załadunku przygotowano 17 MIG-ów, ale dwa nie zmieściły się na pokład), w skrzyniach o wys. 3,5 metra i wadze 12 ton. Według danych w tajnym konosamencie, w Surabai nie doliczono się 941 skrzynek amunicji, które prawdopodobnie w ogóle nie zostały załadowane w Gdyni.

Po rozładowaniu broni i sprzętu wojskowego parowiec „Szczecin” udał się do Hajfongu w Wietnamie po ładunek 3,5 tys. ton ryżu w workach i z nim powrócił do Polski. Ostatnim akcentem związanym ze słynnym rejsem było przyznanie kapitanom oraz załogom parowców „Szczecin”, „Gdynia” (dowodzona przez kpt. ż. w. Kazimierza Miładowskiego) i „Tczew” (cały konwój w rejsie do Surabaja składał się z trzech statków) nagród pieniężnych przez polskie Ministerstwo Obrony Narodowej.

Warto też dodać, że na „Szczecinie” w jego słynnym rejsie do Surabai – jako asystent I oficera – brała udział późniejsza pani kapitan Danuta Walas-Kobylińska. To właśnie na tym statku przechodziła również swój chrzest morski. Na wyprawie do Surabai skorzystało też oliwskie zoo, bowiem zaraz po przypłynięciu do Polski załoga „Szczecina” podarowała placówce cztery małpki, które marynarze otrzymali w czasie egzotycznej podróży.

 

Więcej na temat wyprawy s/s „Szczecin” można przeczytać w książce Zosi Bąbczyńskiej – Jelonek „Ze Szczecinem na dziobie” (kontakt : zofia.jelonek@world.pl).

Fot. Kpt. ż. w. Bolesław Bąbczyński

Skomentuj artykuł