– I gdzie to morze? – zapytała Nelly Gąska męża, gdy zaraz po przyjeździe z Odessy zaprowadził ją na Wały Chrobrego. Odpowiedział, że morze jest trochę dalej, ale Szczecin jest miastem morskim, ma stocznie, duży port. On już w Stoczni Szczecińskiej pracuje, a i ona na pewno znajdzie pracę.
To był lipiec, 1958 roku. Siedem miesięcy wcześniej wzięli ślub w Odessie. Nelly urodziła się na Kaukazie. Z okien domu widziała piękną górę Elbrus, ale marzyła o morzu. Od najmłodszych lat pochłaniała marynistyczne książki. Mama chciała aby córka, tak jak ona została nauczycielką. Ale Nelly miała swoje plany. Chciała pracować na morzu i mieszkać nad morzem. Wybrała studia w Instytucie Inżynierów Floty Morskiej w Odessie. Była piątkową studentką. Ukończyła je z wyróżnieniem. Dostała pracę w Czarnomorskim Biurze Projektowym. Na całe życie zapamiętała słowa szefa: „ Za każdą kreską, kropką, literką jest ogromny majątek i ludzkie życie. Proszę o tym nie zapominać”. Jeszcze na uczelni poznała polskiego inżyniera Jerzego Gąskę. Zakochała się i za mężem przyjechała do Szczecina.
Początki szczecińskiego życia były koszmarem. Mieszkali we wspólnym 4-osobowym pokoju, w męskim hotelu robotniczym. Dopiero dzięki pomocy Henryka Jendzy, ówczesnego dyrektora stoczni, najpierw dostali oddzielny pokój, a w półtora roku później stoczniowe mieszkanie. No i Nelly znalazła w końcu pracę. Zatrudniło ją Przedsiębiorstwo Robót Czerpalnych i Podwodnych. Po odesskiej uczelni przygotowanie miała idealne.
Była wówczas pierwszą i jedyną kobietą w Polsce, która otrzymała uprawnienia do samodzielnego kierowania pracami podwodnymi. Kierowała bazą nurków. Ona, drobna kobietka o jasnych włosach, delikatnej urodzie, trzymała ich twardą ręką. I szanowała, bo jak mówi, byli wspaniali. I zawsze mogła na nich polegać.
– Dobry nurek musi mieć w ręku kilka zawodów, być spawaczem, cieślą, elektromonterem, ślusarzem – wyjaśnia. – Któregoś razu, żeby zobaczyć jak to jest pod wodą złamałam przepisy. Dwukrotnie zeszłam w ciężkim , ponad 90-kilogramowym skafandrze nurka. Kobietom nie wolno było tego robić. Pod wodą był zimno i przeraźliwie ciemno, a przecież nurek w takich warunkach musi pracować.
W tamtych latach codziennością pracy nurków były remonty podwodnych części nabrzeży stoczniowych i portowych, układanie pod wodą kabli i rur, oczyszczanie dna Odry i toru wodnego z różnych przeszkód. Takimi były też bomby i miny.
Był rok 1967. Upalny czerwiec. Oczyszczali dno Odry przy Moście Długim, tuż przy siedzibie Urzędu Celnego. Jeden z nurków zakomunikował, że natrafił na jakąś dużą i dziwną beczkę. Beczka okazała się być 1000-kilogramową bombą lotniczą. Powiało grozą.
Nelly natychmiast powiadomiła wszystkie możliwe służby i organa administracyjne. Nikt nie zareagował, nikt się nie zjawił. Co było robić. Delikatnie statkowym dźwigiem wyciągnęli bombę na nabrzeże. Kończył się dzień pracy i ktoś musiał przy bombie zostać, by ją pilnować i polewać wodą, ponieważ panował wielki upał. Załoga „Nurka -1” ciągnęła zapałki. Nelly wykluczyli. Powiedzieli, że ma wracać do domu, do rocznej córeczki. Wypadło na kapitana, ale na ochotnika zgłosił się młody nurek. Wyjaśnił , że jest sam, nikt na niego nie czeka i zostanie przy bombie.
– Bombę zabrali dopiero po trzech dniach – wspomina Nelly. – Tyle czasu leżała w centrum miasta. W dodatku jej zdjęcie ukazało się w gazecie i przychodziło mnóstwo gapiów. A mnie od razu zwolnili z pracy, bo powinnam jej nie ruszać, nie wyciągać i nikomu nie przyznawać się, że ją znalazłam. W tym samym dniu anulowali zwolnienie. Ta bomba długo śniła mi się po nocach.
Potem w innych miejscach znaleźli jeszcze kilka mniejszych, 200-kilogramowch bomb. Kolejny horror przeżyli przy znalezionej minie. Nurkowie oczyszczali dno toru wodnego przy Stoczni Remontowej Gryfia. Tam natrafili na ogromną 800-kilogramową minę. Nelly znów powiadomiła wszystkie służby. Tym razem reakcja była natychmiastowa. Zablokowano tor, zapadły decyzje o ewakuacji załogi stoczni, wszystkich remontowanych statków. Ale zaraz się z tego wycofano.
– Usłyszałam, że mam odholować minę do basenu mojego przedsiębiorstwa – opowiada Nelly Gąska. – I był to rozkaz. A ten basen znajdował się niemalże w środku Stoczni Szczecińskiej. Załadowaliśmy tę minę na naszego „Nurka -21” i popłynęliśmy. Na szczęście saperzy szybko ja zabrali. Potem dowiedziałam się, że była to mina akustyczna z zapalnikiem zegarowym i też w każdej chwili mogło dojść do detonacji. Po tych akcjach miasto mnie doceniło. Zostałam członkiem Towarzystwa Przyjaciół Szczecina i otrzymałam honorową odznakę.
Nelly Gąska stała się sławna. Pisały o niej wszystkie gazety w Polsce, a także w ówczesnej NRD i ZSRR. Nadal ciężko pracowała, ale stresującą pracą czuła się coraz bardziej zmęczona. W 1981 roku skorzystała z prawa przejścia na emeryturę na szczególnych warunkach. Ale dobrodziejstw szczególnych warunków nie odczuła w wysokości emerytalnego świadczenia. Otrzymuje bardzo skromną emeryturę. A byłaby jeszcze skromniejsza, gdyby nie pomoc prof. Ewy Łętowskiej. Dzięki niej wygrała niemalże dziesięcioletnią batalię o prawo do 15-procentowego dodatku. Cóż, ustawodawca nie przewidział, że kobieta może wykonywać męski zawód, kierować bazą nurków. Nie przygotował odpowiednich przepisów. Wieloletnią batalię toczyła też z ZUS o prawidłowe naliczenie podstawy emerytury. Bez efektu. Mówi z goryczą, że lepiej sobie radziła z bombami i minami niż z urzędniczą machiną.
Krystyna Pohl