Hanna Udalska pracowała jako starszy rybak przetwórstwa, mistrz i technolog przetwórstwa rybnego oraz ochmistrz. Przez ćwierć wieku pływała na różnych trawlerach należących do świnoujskiej „Odry”. Była na niemalże wszystkich łowiskach świata, na których poławiały ryby polskie trawlery.
Kiedy umawiałyśmy się na spotkanie, wyobraźnia podsuwała obraz silnej kobiety, słusznej postury. Bo wiadomo, że na trawlerach praca była bardzo ciężka i wymagała kondycji. Tymczasem drzwi otworzyła filigranowa, elegancka blondynka. Widząc moje zdziwienie parsknęła śmiechem. Nie ja pierwsza myślę stereotypami.
Wybierając studia w Akademii Rolniczej w Szczecinie nie myślała o pracy na morzu, morskich tradycji nie było w jej rodzinie. Zadecydował przypadek. Na trzecim roku studiów pojawiła się możliwość odbycia praktyki na trawlerze. Po raz pierwszy na statku mogły ją odbyć dziewczęta. Był rok 1977.
– Na trawler „Rybak Morski” zamustrowało nas w sumie piętnaście – wspomina. – Był to statek szkolno-rybacki. Załoga liczyła prawie 80 osób, wśród niej była też kadra wykładowców. Wszystkie zostałyśmy skierowane do fizycznej pracy w przetwórni. Układaliśmy filety makreli na tacach zamrażalniczych. Połowy odbywały się na Morzu Północnym a rejs trwał sto dni.
Solidny sztorm przeżyła już po pierwszym tygodniu. Zmagała się z morską chorobą i drobiazgami, które turlały się po całej kabinie. Sztorm się skończył, a potem były następne, ale już bez morskiej choroby. Były też dwa porty. Jeden w Anglii, drugi w Niemczech. Zupełnie inny świat. Pełne sklepy, kolorowe reklamy, czyste miasta, uśmiechnięci ludzie. Ogromny kontrast z szarą Polską borykającą się z problemami zaopatrzeniowymi. Miała pieniądze, bo oprócz pensji w złotówkach dostawała też dodatek dewizowy, wyższy niż na statkach handlowych. Mogła sobie pozwolić na dżinsowe szaleństwo.
Po rejsie postanowiła, że po ukończeniu uczelni będzie pracować na trawlerach. Ani ciężka praca, ani sztormy jej nie przerażały. Wraz z nią do pracy na trawlerach zostały przyjęte jeszcze cztery koleżanki. Z tej piątki do końca w „Odrze” pracowała tylko ona i Lukrecja Marzec.
W pierwszy zawodowy rejs popłynęła ponownie na „Rybaku Morskim”, ale już nie jako praktykantka a starszy rybak przetwórstwa. Pracowała fizycznie po 12 godzin na dobę, na przetwórni, przy taśmie. Praca była bardzo ciężka, ale razem z koleżanką Ewą Leszczyńską, starały się udowodnić, że one sobie poradzą. I poradziły. A nie miały żadnej taryfy ulgowej, żadnych względów.
– Ale po trzecim rejsie okazało się, że dla dziewcząt nie ma miejsca na trawlerach – opowiada. – Koniec eksperymentu, mamy szukać zajęcia na lądzie. Ale nie dałyśmy się. Pisałyśmy pisma do ministerstw, morskich instytucji, inspektora pracy. Pojechałam do Warszawy i kołatałam do różnych drzwi. To był lądowy sztorm, trudniejszy od tego na morzu. Ale warto było go przeżyć. Urzędnicy wymyślali różne dziwne argumenty, jak chociażby ten, że kobiety nie mogą pracować na trawlerach, ponieważ nie ma na nich …bidetów. A trzeba wiedzieć, że to był początek lat 80. i mało kto wiedział co to jest za urządzenie. W końcu urzędnicy skapitulowali. Kobiety dostały zgodę na pracę na trawlerach.
Zamustrowała na trawler „Tunek” i popłynęła w półroczny rejs na Falklandy. Pierwszy raz przekraczała równik, więc przeszła na statku chrzest równikowy. Dostała imię Georgianka, przez kilka dni nie mogła domyć włosów, bo koledzy przebrani za morskie diabły nie mieli litości. Po tym rejsie pierwszy raz w życiu leciała samolotem. W kolejnych latach samolotowe podmiany załóg stały się czymś normalnym.
Wkrótce awansowała i na trawlerze „Waleń” pracowała jako mistrz przetwórstwa. Emocje podwójne, bo po pierwsze nowe obowiązki (kierowała 30-osobową, męską brygadą rybaków), a po drugie była w tym rejsie jedyną kobietą na statku.
– Miałam szczęście – śmieje się. – Trafiłam na fantastyczny zespół ludzi. Wiele nauczyłam się od technologa Wiesława Małolepszego i mistrza Tadeusza Piguły. Mogłam liczyć na ich pomoc, o wszystko zapytać. Też byli absolwentami Akademii Rolniczej. Po tym rejsie nabrałam większej wiary w siebie. Wiedziałam, że dam radę. Piętnaście lat pracowałam jako mistrz przetwórstwa na różnych trawlerach i różnych łowiskach. Oczywiście nie było łatwo, rejsy trwały pół roku i dłużej. Warunki pogodowe dawały się we znaki, doskwierała tęsknota za bliskimi. Ale takie jest życie marynarza, rybaka, a ja już innego nie chciałam. Nie wyobrażałam sobie pracy na lądzie. Przegapiłam rodzinę, potomstwo, ale nie można mieć w życiu wszystkiego.
W połowie lat 90. kolejny awans. Na trawler „Foka” mustruje jako technolog przetwórstwa. Jednocześnie pełni też funkcję ochmistrza. Odpowiada za przetworzenie złowionych ryb i zaopatrzenie prowiantowe oraz socjalne statku.
„Foka” w sezonach ikrowych łowiła mintaje na Morzu Ochockim. Odbiorcami ikry byli Japończycy. Były to już połowy objęte opłatami licencyjnymi. Należało osiągać jak najlepsze wyniki. I „Foka” takie miała. Te ikrowe rejsy były bardzo trudne. Trudny akwen, ponad sześć miesięcy na morzu bez portu. Miała dość kaloszy, spodni, flanelowych koszul, grubych swetrów – golfów, watowanych kurtek. Pod koniec rejsu zawsze marzyła o zwiewnych sukienkach.
Mijały kolejne lata. Z lądu dochodziły niepokojące wieści o kłopotach branży rybołówstwa dalekomorskiego. Nie wierzyła, gdy załoga trawlera „Homar” coraz częściej mówiła, że to pewnie ich ostatni rejs. Łowili wówczas u wybrzeży Mauretanii.
– Tak lubię ciepło i dla mnie to łowisko było idealne – przyznaje. – Niestety, na odławiane przez nas ostroboki, makrele i sardynki nie było zbytu. Po trzech miesiącach wróciliśmy do Świnoujścia. Statek został sprzedany. I to był rzeczywiście mój ostatni rejs. Był rok 2002. Wkrótce „Odra” upadła. Zostałam emerytką. Czasem tęsknię za morzem, bo to była przygoda życia. Ale cały czas marzę o rejsie statkiem, na którym byłabym pasażerką. Może czas zrealizować te marzenie.
Krystyna Pohl
Podczas praktyki na Rybaku Morskim pracowałem przy tzw. odbijaku. W 13 minut odbijałem „szafę”. Potem nie mogłem zasnąć, bo tak bolały mnie stawy łokciowe.