Pod koniec lat 50. XX wieku, wraz z otwarciem nowych, prężnie rozwijających się linii w Polskiej Żegludze Morskiej konieczne stało się stworzenie własnych zagranicznych przedstawicielstw.
Od czasu swojego powstania szczeciński armator w kontaktach poza granicami kraju korzystał głównie z sieci agentur powołanych do życia jeszcze w latach 30. przez Gdynia America Line (GAL). Po jego likwidacji, cała scheda, w tym również rekrutacja do biur zagranicznych nowych pracowników, przeszła na rzecz Polskich Linii Oceanicznych. Spośród najważniejszych agencji lat 50., współpracujących z PŻM, wymienić należy utworzony jeszcze w 1941 roku GAL-Londyn, stanowiący jedyną pozostałość po dawnej firmie armatorskiej, oraz PSAL-Antwerpia, będący aż do lat 80. agentem generalnym polskich przedsiębiorstw żeglugowych na terenie krajów Beneluxu.
Pierwsze własne przedstawicielstwa PŻM utworzyła w latach 1958-1959 na potrzeby linii Braiła – Lewant oraz linii albańskiej. Linię Braiła – Lewant wspierać miały trzy biura w: Braili (Rumunia), Budapeszcie (w celu aktywizacji tranzytu węgierskiego) oraz Bejrucie. Wśród pracowników wysłanych przez PŻM do tych agencji byli m.in. Mieczysław Kowalikowski i Aleksander Kielmas. Dodatkowo funkcję usprawniającą stały dopływ ładunków w tej relacji, a były to w przeważającej większości towary czechosłowackie, powierzono attaché ds. morskich w Pradze.
Z kolei dla obsługi szczególnie trudnej linii albańskiej powołano własne przedstawicielstwo w Durrës. Pierwszym jego szefem został zmarły przed kilkoma laty Edward Wiater. Autor tego artykułu miał tę ogromną przyjemność wysłuchać obszernych wspomnień tego prawdziwego specjalisty od rozwiązywania najtrudniejszych spraw w PŻM.
– Utrzymywanie stałego połączenia z Albanią było spowodowane różnymi względami – wspominał EDWARD WIATER. – Była to linia utworzona bardziej z przyczyn politycznych, niemniej jednak dla PŻM bardzo istotna z powodu wysokich stawek frachtowych. W Albanii rządzili wówczas niepodzielnie Rosjanie, a w Polsce o tym kraju niewiele było wiadomo. Kiedy pod koniec lat 50. PŻM postanowiła stworzyć tam przedstawicielstwo, nikt z firmy nie chciał jechać. Początkowo propozycję taką dostał mój szef Stanisław Pietruszewski, ale od razu odmówił. Oferta przeszła więc na mnie. Nie bałem się, chociaż moja wiedza na temat Albanii pochodziła jeszcze z przedwojennej książki pt. „O byt” autorstwa Teodora Tomasza Jeża. W momencie wyjazdu do Albanii byłem najmłodszym przedstawicielem PŻM za granicą.
Kiedy dotarłem do Durrës, zamieszkałem w willi zbudowanej na plaży Adriatyku przez Włochów. Do portu miałem stamtąd około trzech kilometrów, za to nieopodal znajdowała się letnia rezydencja albańskiego przywódcy Envera Hodży. Gospodarzem, który udzielił mi gościny, był przedstawiciel firmy Hartwig – pracownik attachatu w Tiranie oddelegowany do Durrës. W willi na plaży mieszkał już od czterech lat i przez ten czas zdążył znakomicie poznać panujące w Albanii stosunki. Albańczycy go szanowali, bo on szanował miejscowe zwyczaje. W początkowym okresie tworzenia peżetemowskiego przedstawicielstwa w Durrës to właśnie on pomógł mi najbardziej. Dzięki jego doświadczeniu szybko zyskałem też akceptację Albańczyków.
Na początku mojej bytności w Albanii, a więc w 1960 roku, stosunki tego kraju z ZSRR były jeszcze bardzo dobre. Rządzili praktycznie Rosjanie, a w portach na każdym kroku można było natknąć się na rosyjską jednostkę. Sam kraj był jednak bardzo biedny, w portach nie było infrastruktury, a statki na rozładunek na redzie musiały czekać nawet dwa miesiące. Istniał pewien porządek obsługiwania jednostek: najpierw wchodziły do portu statki rosyjskie i czeskie, a na końcu polskie i albańskie. Liniowce miały bezwzględne pierwszeństwo nad trampami. Z Polski i NRD woziliśmy tam przede wszystkim drobnicę, wszelkiego rodzaju maszyny i urządzenia oraz koks. Ładunkami powrotnymi były: ruda żelaza oraz asfalt bitumiczny i naturalny. W drobnym handlu marynarskim w Albanii kupowało się zwykle plastikową biżuterię, rzeczy codziennego użytku oraz złote monety, które w Polsce można było odsprzedać z siedmiokrotnym zyskiem.
Pływały tam peżetemowskie „Bielsko”, „Gniezno” oraz w późniejszym czasie także „Sławno”, czyli parowce typu B-32, które Stocznia Szczecińska produkowała również dla Albańczyków.
Problemem naszych załóg były jednak ogromne kongestie w albańskich portach. Polskie władze znały tę sytuację i próbowały interweniować. Opiekującemu się z ramienia RWPG kontaktami polsko-albańskimi Piotrowi Jaroszewiczowi udało się załatwić dla statku „Bielsko” uprzywilejowany status jednostki liniowej, jednak uzyskanie tego samego dla drugiego parowca, s/s „Gniezno”, nawet dla Jaroszewicza było barierą nie do przejścia. W wyniku wielorakich niekonwencjonalnych działań udało mi się w stosunkowo krótkim czasie przekonać lokalne władze portowe, jak i odpowiednie instytucje w Tiranie, że uznanie drugiego statku za „liniowy” jest niezbędne dla przyszłościowej prawidłowej współpracy obu stron. Już w kolejnym rejsie s/s „Gniezno” mógł zawijać do albańskich portów poza długą kolejką – jako liniowiec. Odtąd oba nasze statki zamiast stać na redzie trzy miesiące, obsługiwane były poza kolejnością w ciągu średnio dwóch tygodni od chwili zawinięcia.
Na tak trudnym terenie jak Albania decydujące były dobre kontakty z miejscowymi władzami. Albańczycy byli bardzo nieufni wobec obcokrajowców, ale jeśli udało się zyskać ich zaufanie, stawali się bardzo przyjacielscy i uczynni. Starałem się więc pozyskać ich przyjaźń różnymi sposobami. Kupowałem na przykład za własne pieniądze w kraju odzież, a potem odrywałem z niej metki, zawijałem w albańską gazetę i tak przygotowane paczki wyrzucałem na pobocze umówionego odcinka drogi. Po drugiej stronie czekał już ktoś, kto przejmował te paczki. W kraju tak biednym jak wówczas Albania nawet zakup marynarki czy płaszcza był czasem niemożliwy.
Szczególnie pomocny w mojej pracy jako przedstawiciela PŻM był jednak zakup lekarstw dla szefa służb bezpieczeństwa w Durrës, który był poważnie chory na płuca. Lekarstwa, które przywiózł do Albanii kapitan „Sławna”, uratowały mu prawdopodobnie życie, a ja dzięki temu mogłem liczyć na szczególne przywileje. Jako jeden z nielicznych cudzoziemców dysponowałem na przykład nieformalną werbalną zgodą władz umożliwiającą mi przemieszczanie się pomiędzy miastami. Każdy inny obcokrajowiec musiał starać się każdorazowo o specjalne pozwolenie, a załatwienie go wymagało czasem kilku dni, i to tylko drogą dyplomatyczną. W sytuacji, gdy zdarzało się, że nasze statki w ostatniej chwili zmieniały port wyładunku lub załadunku, posiadanie wolności przemieszczania się było wręcz bezcenne.
Albania była jednym z nielicznych krajów, które wyzwoliły się same – przy pomocy partyzantki – bez pomocy ZSRR. Po wojnie kraj ten był związany mocnym sojuszem z Jugosławią, pożyczając od reżimu Tito duże kwoty pieniężne. Gdy Jugosłowianie zażądali spłaty długów, Albańczycy zerwali sojusz z Jugosławią, znajdując sobie nowego opiekuna – ZSRR. I tu historia się powtarza. Rosjanie zaangażowali duże środki w rozwój Albanii, a gdy przyszło do spłaty kredytów, albański dyktator Enver Hodża ogłosił się wrogiem ZSRR, zapraszając jednocześnie do swojego kraju Chińczyków. Było to na początku lat 60.
– Po wkroczeniu Chińczyków Rosjanie zaczęli pakować manatki więc oczekiwano, że i ja wyjadę bardzo szybko, bo Polska zerwie z Albanią stosunki dyplomatyczne – kontynuował EDWARD WIATER. – Ale ja pozostałem i dalej prowadziłem współpracę z Albańczykami, co nawet dla nich było zaskoczeniem. W nowych warunkach politycznych, dzięki mojej obecności, sytuacja polskiej floty w albańskich portach nie tylko że nie pogorszyła się, ale wręcz odwrotnie – nasze statki stanęły na czele kolejki przy wejściu z redy. Po polskich jednostkach do portów wchodziły albańskie, a flota rosyjska została zepchnięta na sam koniec listy oczekujących. Wkrótce też okazało się, że wraz z kolegą, z którym mieszkaliśmy w willi na plaży, jesteśmy jedynymi Polakami, którzy wciąż utrzymują stałe kontakty z Albańczykami i wiedzą, co tak naprawdę dzieje się w tym kraju. Wiedziały o tym również nasze władze, nic więc dziwnego, że już wkrótce zostałem wezwany do Warszawy przez ówczesnego ministra spraw zagranicznych Adama Rapackiego do złożenia mu pełnego sprawozdania na temat sytuacji panującej w Albanii. Przy okazji tej wizyty dowiedziałem się notabene, że polskiemu ambasadorowi w Tiranie moje przyjazne kontakty z Albańczykami wydały się na tyle podejrzane, iż w sprawozdaniu poinformował on ministra Rapackiego, że jestem rzekomo na usługach wywiadu albańskiego.
W 1960 roku powstały trzy kolejne przedstawicielstwa PŻM: w Helsinkach, które miało zająć się usprawnieniem obsługi powołanej jeszcze w 1953 roku regularnej linii fińskiej, a także pracować na rzecz peżetemowskiej żeglugi trampowej, oraz w Akrze i Konakry – w związku z rozwojem linii zachodnioafrykańskiej.
– Na placówki do krajów zachodniej Afryki wysyłano wyłącznie ludzi o najwyższych kwalifikacjach – wspominał EDWARD WIATER. – Teren był na tyle trudny, że nie wystarczała znakomita znajomość języka: francuskiego w części północnej wybrzeża oraz angielskiego w części południowej. Trzeba też było posiadać wyjątkową umiejętność aklimatyzacji do lokalnych warunków oraz umiejętność nawiązywania współpracy z lokalnymi urzędnikami. Jednym z problemów, z którymi należało sobie poradzić, była powszechna konieczność płacenia tzw. bakszyszu, ale w sposób stosowny, adekwatny do sytuacji. Przed naszymi ludźmi w zachodniej Afryce pojawiało się praktycznie codziennie wiele wyzwań, z którymi musieli sobie samodzielnie poradzić. Wszyscy nasi przedstawiciele byli w tych ciężkich warunkach afrykańskich bardzo skuteczni.
Przy zakładaniu placówek kierowano się przede wszystkim interesem ekonomicznym, o czym z kolei decydowała głównie ilość zawinięć statków do portów danego państwa oraz potencjał rozwojowy lokalnego rynku. Samo rozpoczęcie działalności – zwłaszcza w krajach tzw. trudnych (afrykańskich, arabskich) – nie było łatwe i zazwyczaj uciekano się do pomocy agenta, z którego usług dotychczas w danym kraju korzystano, a także polskiej ambasady czy Biura Radcy Handlowego (BRH). Były jednak i takie wypadki, gdy peżetemowskie biuro zakładane było zanim pojawiła się jakakolwiek polska placówka dyplomatyczna: przykładem może być biuro w Gwinei zorganizowane w 1960 roku przez weterana przecierania trudnych szlaków, Mieczysława Wieprzewskiego.
– Tato przyszedł do PŻM w 1958 roku – mówi WANDA WIEPRZEWSKA, córka Mieczysława Wieprzewskiego. – Ściągnął go dyrektor naczelny Witold Małecki, z którym razem pracowali w Morskiej Agencji. Zaledwie dwa lata później otrzymał propozycję wyjazdu do Conakry w Gwinei, w celu założenia tam peżetemowskiej placówki. Był to rzeczywiście skok na głęboką wodę, ponieważ kraj ten zaledwie kilka lat wcześniej uzyskał niepodległość. Była to jednocześnie pierwsza polska placówka żeglugowa w Afryce Zachodniej.
A jednak pomimo młodego wieku zaufano mojemu tacie i w 1960 roku wyruszył on do Afryki. Jego znajomość francuskiego, który używany był w tej części Czarnego Lądu, była nienaganna, ale miał on również pewne cechy charakteru, które przydawały się zawsze w całkiem nowym środowisku. Był to człowiek bardzo otwarty i życzliwy, dlatego też szybko znajdował wspólny język z innymi.
Co ciekawe, prowadzenie placówki w Afryce było dla mojego taty swego rodzaju awansem, niemożliwym do uzyskania w inny sposób. Ponieważ nie był w partii, na lądzie w PŻM nie mógł zostać nawet kierownikiem.
Do Conakry wyjechaliśmy z całą rodziną, ale byłam wówczas małym dzieckiem, więc niewiele pamiętam z tego pobytu. Po latach z różnych relacji dowiedziałam się, że tato od pierwszych dni spędzonych w Afryce doskonale sobie radził. Bardzo dobrze wspominają go nasze załogi, które miały okazję się z nim zetknąć. Wychodził on z założenia, że skoro marynarze byli tak długo na morzu, to należy zrobić wszystko, aby umożliwić im zejście na ląd i turystyczny wypoczynek w egzotycznej scenerii. Było to doceniane przez załogi statków.
Mając dobre relacje z lokalnymi urzędnikami, tato pomagał też w organizacji pierwszej wyprawy Muzeum Narodowego w Szczecinie do krajów zachodniej Afryki, a eksponaty wówczas zebrane (i podczas kolejnych wypraw) posłużyły do stworzenia stałej ekspozycji afrykańskiej. Z dyrektorem muzeum prof. Władysławem Filipowiakiem przyjaźnił się osobiście.
Oprócz szczecińskiego Muzeum Narodowego eksponaty od taty otrzymały również: Uniwersytet Jagielloński w Krakowie, Państwowe Muzeum im. Przypierkowskich w Jędrzejowie, a także Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. Pomagał również w odnalezieniu i wysyłce zwierząt dla zoo w Chorzowie i Krakowie. Przeróżne ciekawe podarki tato przesyłał też do szkół, dzięki czemu uczniowie mogli bezpośrednio zetknąć się z egzotyką Czarnego Lądu.
Po przygodzie z Conakry tato w 1964 roku powrócił do Szczecina. Na placówce w Gwinei zastąpił go Zbigniew Ihnatowicz. W 1968 roku tacie powierzono organizację kolejnej pionierskiej placówki, tym razem w Abidżanie na Wybrzeżu Kości Słoniowej. Miał być to ośrodek, któremu podlegały również porty w Nigrze, Górnej Wolcie (obecnie Burkina Faso) oraz Mali.
Biuro działało przy SOMICOA (Societe Maritime et Industrielle de la Cote d’Ivoire), najpierw na rzecz PŻM, a od 1970 roku, po reorganizacji floty, na rzecz PLO.
Po latach wciąż odczuwam korzyści z tego, że tak ułożyła się kariera mojego taty. W Afryce nauczyłam się biegle, bez akcentu, mówić po francusku. Do tej pory zachowałam kontakt z koleżankami z tamtego okresu, a z niektórymi wciąż koresponduję.
Wśród innych pracowników PŻM, którzy współtworzyli sieć przedstawicielstw armatora w krajach zachodnioafrykańskich, wspomnieć należy Wojciecha Milke (Akra) czy Czesława Śniecia (Lagos). Z centrali PŻM w Szczecinie w pierwszych latach istnienia linii do zachodniej Afryki pracą statków kierowali Stefan Perkowicz i Kazimierz Mrzygłód.