Reżyserzy i scenarzyści zajmują się często ukazywaniem życia przedstawicieli różnych grup zawodowych. Możemy więc zobaczyć filmy o lekarzach, pilotach samolotów, nauczycielach, sportowcach, robotnikach i politykach, o biznesmenach, dyrektorach, artystach itd.
A marynarze? Niestety, nasz zawód nie stanowi szczególnego natchnienia dla filmowców. Oczywiście nie wspominam o takich kasowych produktach jak „Titanic”, bo ten film ma tyle wspólnego z prezentowaniem prawdziwego życia marynarzy, co książka kucharska. Czy ktoś jednak próbował ukazać, jak pracuje się na statku, jak naprawdę wygląda życie ludzi morza?
Jeden z moich kolegów kapitanów twierdzi, iż nie może patrzeć na filmy o tej tematyce, bo zawierają one tyle podstawowych błędów, że nie może powstrzymać się od komentarzy i żona wyrzuca go z pokoju… Ci, którzy robią te filmy, chyba nigdy nie byli na statku – mawia.
W dorobku polskiej kinematografii jest kilka filmów poświęconych pracy i życiu na statku. Oczywiście filmy te były realizowane jeszcze w ub. wieku, w okresie PRL, kiedy flota polska liczyła kilkaset dużych statków i byliśmy naprawdę morską potęga.
„Załoga”
Film zrealizowany w 1951 r., w reżyserii Jana Fethke. Akcja toczy się na „Darze Pomorza” i prezentuje rejs kandydacki. To szkoła życia dla przyszłych marynarzy. Obraz wypacza jednak nieco wątek ideologiczny – film prezentuje załogę jako zwarty kolektyw, w którym znalazł się tylko jeden leń i obibok. Zdrowe siły załogi znajdują jednak na outsidera sposób, zmuszają go do dokonania samokrytyki i poprawy. Na uwagę zasługują interesujące zdjęcia z pokładu „Daru”.
„Orzeł”
Zrealizowany w 1958 r. film Leonarda Buczkowskiego „Orzeł”, poświęcony wojennym dziejom legendarnego okrętu o tej samej nazwie, można zaliczyć do perełek polskiej kinematografii. Rolę kapitana Grudzińskiego odegrał tu znakomicie Wieńczysław Gliński. Przypomnijmy, że film opisuje historię brawurowej ucieczki ORP „Orzeł” z portu w Tallinie, gdzie okręt ten był internowany we wrześniu 1939 r., a także przejścia bez map (!) przez Bałtyk i Sund do Anglii.
Jest to naprawdę dobry film, w którym oprócz wątków historycznych i sensacyjnych pokazane są realia życia na okręcie podwodnym. Uniknięto też nim jakichkolwiek błędów merytorycznych. Komendy wydawane przez aktora grającego dowódcę są prawidłowe, nie widać żadnego fantazjowania autorów scenariusza. Film wiernie odzwierciedla zasady manewrowania okrętem i nic dziwnego, bo konsultantem był tutaj znakomity podwodnik kmdr. Bolesław Romanowski. Na uwagę zasługują też wspaniałe, jak na owe lata, zdjęcia i efekty. Film mógłby spokojnie konkurować z amerykańskimi produkcjami z tego okresu!
„Ostatni po Bogu”
Ten film, w reżyserii Romana Załuskiego, został zrealizowany 10 lat później. Dotyczy również okrętu podwodnego (ORP „Jastrząb”), ale rzecz dzieje się już w okresie powojennym. Film prezentuje poprawnie realia dowodzenia takim okrętem i również tutaj nie ma poważniejszych błędów merytorycznych. Świetne role odegrali w nim np. Józef Nowak, Tadeusz Schmidt, Marian Kociniak, Andrzej Szalawski. Na kanwie opowieści o awarii okrętu ukazane są ambicjonalne rozgrywki pomiędzy dowódcą okrętu i jego zastępcą, a także wątki rodzinne i osobiste.
„Martwa fala”
Ten film został wyreżyserowany przez Stanisława Lenartowicza w 1970 r. Akcja rozgrywa się na jednym ze statków PLO, na który zostaje zamustrowany na stanowisko asystenta świeżo upieczony absolwent WSM. Od razu podpada kapitanowi (Henryk Bąk), który zalicza się do tzw. starej szkoły i wymaga ścisłego przestrzegania dyscypliny. Oliwy do ognia dolewa I oficer (Krzysztof Chamiec), który ma już aspiracje kapitańskie i dystansuje się wyraźnie od swego przełożonego. Buntuje młodego asystenta przeciwko kapitanowi.
Realia pracy na morzu są w tym filmie ukazane dość wiernie, chociaż nie ustrzeżono się błędów wynikających z fantazji twórców. Np. po odkotwiczeniu kapitan wydaje komendę „cała naprzód” z pozycji „stop”. Wypadałoby najpierw dać choćby WN. W dodatku aktor – I oficer po komendzie kapitana dwa razy szarpie telegrafem do przodu i do tyłu, nie zdając sobie zapewne sprawy, że taki manewr to „awaryjna cała naprzód”. Zauważyć można jeszcze kilka podobnych pomyłek. Śmieszne jest również to, że I oficer pełni wachtę w galowym mundurze. Naturalny jest natomiast kapitan, który chodzi cały czas w rozciągniętym szarym swetrze.
W tym filmie nie powołano już konsultanta – nawigatora, za to jest konsultant… muzyczny. No cóż, widoczne inne były priorytety.
„Sceny w życia kapitana”
Ten film dokumentalny, zrealizowany w 1971 roku, poświęcony jest w całości kpt. ż.w. Danucie Kobylińskiej-Walas, czyli „Żabie” dowodzącej wówczas PŻM-owskim statkiem m/s „Bieszczady”. Nie ma tu żadnych błędów merytorycznych, gdyż o statku i swojej pracy opowiada sama Pani Kapitan. Nota bene pływa ona razem z mężem, który jest jej podwładnym, I oficerem. Oczywiście najbardziej uwypuklony jest w filmie wątek „kobiecości” pierwszej po Bogu, bo bohaterka była wówczas jedynym kapitanem w spódnicy. Możemy więc podejrzeć kpt. Kobylińską robiącą makijaż przed lustrem w kabinie albo umawiającą się przez radiostację z dziennikarką na wywiad w kraju, a po powrocie do Szczecina jeżdżącą swoim samochodem i gotującą obiad w domu.
„Kapitan z Oriona”
Kolejny film Zbigniewa Kuźmińskiego, zrealizowany w roku 1977. Historia bardzo młodego kapitana, który obejmuje swój pierwszy statek, niewielki trawler. Załoga podchodzi do niego z nieufnością i lekceważąco. Konflikt załogi ze „starym” pogłębiają jeszcze nieudane połowy.
W mojej ocenie film jest dość powierzchowny i uproszczony. Niektóre dialogi wydają się wielce naiwne, np. polecenie kapitana „za godzinę pokład ma być czysty jak tyłek niemowlaka”. Ciekawostką jest, że w filmie brała udział także prawdziwa załoga s/tr „Tyśmienica”.
„Rybak morski”
Ten film, zrealizowany w połowie lat 70. Ub. wieku jest materiałem paradokumentalnym. Wiernie oddaje warunki życia załogi polskiego trawlera – przetwórni przebywającej na łowiskach oceanu. Najważniejszym wątkiem z tym filmie jest rozłąka rybaków z rodzinami, tęsknota za domem. Ukazano też skromne warunki socjalne na tych statkach, ciasne, ubogo wyposażone kabiny. Oczywiście to historia, bo obecnie nie ma już „Dalmoru”, „Transoceanu”, „Odry”, Gdyfa” i innym wielkim armatorów rybackich. Dziś pozostało Polsce kilkadziesiąt małych kutrów, a połowy są ściśle reglamentowane przez Unię Europejską.
„Krab i Joanna”
To kolejny film o rybakach, ale już fabularny, w reżyserii Zbigniewa Kuźmińskiego. Zrealizowany został w 1980 r. na pokładzie jednego ze statków PPDiUR „Odra”. Jego bohaterem jest technolog trawlera – przetwórni, w którego rolę wcielił się znakomity Jan Nowicki. Trawler ma wracać do kraju, ale armator wydłuża rejs o dwa miesiące. Atmosfera wśród załogi jest fatalna, szerzą się konflikty, bójki, opowiadania o zdradzie narzeczonej jednego z rybaków. Wątki psychologiczne w tym filmie są wzięte z życia i wiarygodne. Tak działo się naprawdę podczas dalekich rejsów, zwłaszcza na „rybakach”, które miesiącami nie wchodziły do żadnego portu.
Bohater filmu ma zakończyć pływanie i podjąć pracę na lądzie. Czeka na niego dziewczyna. Nie potrafi jednak rozstać się z morzem. W tym filmie nie znalazłem poważniejszych błędów merytorycznych. Sztuczne natomiast wydaje się oczekiwanie na nabrzeżu rodzin marynarzy na cumujący trawler. W rzeczywistości coś takiego należało do rzadkości. Rodziny oczywiście odwiedzały załogę na statkach, ale bez robienia takiej galówki.
„Szczęśliwy brzeg”
Film w reżyserii Andrzeja Konica („Stawka większa niż życie”, „Czarne chmury”), wyprodukowany w 1983 r. Jest to opowieść o kapitanie (Jerzy Bińczycki), który kończy pracę na morzu i po przejściu na emeryturę zamieszkuje u córki. Notabene w domu, który dla niej wybudował. Szybko okazuje się, że ukochany tatuś jest ciężarem dla całej rodziny. Był potrzebny, dopóki zarabiał i dawał dolary, teraz stał się uciążliwym lokatorem.
W tym filmie niewiele jest o życiu na statku, natomiast wątek psychologiczny stworzono bardzo wiarygodnie, prawdziwie. Jerzy Bińczycki przekazał postaci kapitana wiele ciepła i uroku, chociaż znowu w filmie pojawia się to paradowanie w galowym mundurze.
„Okolice spokojnego morza”
W tym samym, 1983 r. powstał też drugi film o marynarzach, w reżyserii Zbigniewa Kuźmińskiego. „Okolice spokojnego morza” to historia kapitana (Roman Wilhelmi), który przeżywa niepokoje i obawy swój nowy związek. Jego partnerka jest aktorką i prowadzi intensywne życie towarzyskie. Kapitan telefonuje do niej ze statku, ale mimo późnej pory nikt nie odpowiada… Atmosfera na statku też pozostawia wiele do życzenia. Jeden z oficerów doznaje zaburzeń psychicznych, a wcześniej przymierza się do pozostania w Hamburgu. Statek wchodzi na redę Świnoujścia po długim rejsie, ale na razie nie ma wolnego nabrzeża. Załoga jest wściekła, jeden z marynarzy skacze do wody i płynie wpław, by dostać się do domu…
W tym filmie fantazja przeplata się z rzeczywistością. Trudno uwierzyć, by którykolwiek z marynarzy zdecydował się na przepłynięcie w nocy kilku mil z redy do brzegu. Pomijając już konsekwencje służbowe takiego wyczynu, autorzy filmu zapomnieli, że w tamtych latach były motorówki (małe statki białej floty), które zabierały część załóg z redy na ląd.
Film zawiera też niestety wiele błędów merytorycznych. Kapitan podczas manewrów krzyczy przez rozgłośnię manewrową „lewo na burtę”. Do kogo? Do załogi na baku? Wydaje też komendy na ster: „prawo na burtę”, a po kilku sekundach „lewo na burtę”. W czasie, gdy ster nie zdołał zapewne jeszcze dojść na l.b. Nienaturalne i nieco śmieszne są też reakcje załogi na mostku na komendy „starego”. I oficer na polecenie „Wolno naprzód” odpowiada „Tak jest, kapitanie”. To nie wojsko, a poza tym komendę należy powtórzyć, a nie mówić „tak jest”.
Oczywiście filmowy kapitan cały czas krąży po statku w galowym mundurze. W dodatku sceny na mostku nagrywane były niewątpliwie na innym statku, niż ten, którego pokład jest prezentowany podczas wchodzenia do portu.
Uroku temu filmowi dodał niewątpliwie nieodżałowany Roman Wilhelmi. Film można ocenić jako wartościowy pod względem psychologicznym, natomiast fachowego widza drażnią okrutnie wskazane wyżej błędy.
I to już wszystko…
No i to już właściwie wszystko. Omówiłem oczywiście tylko te filmy, które choćby w części odnosiły się do pracy marynarzy. Rzadko można obejrzeć w telewizji. Stacja Kino Polska emitowała jej niedawno, nie można jednak ich nabyć na płytach dvd. A szkoda! Fragmenty tych filmów publikowane są natomiast na portalu Youtube.
W ostatnich dwudziestu latach nie spotkałem już natomiast ani jednego filmu o marynarzach. Teraz o wiele bardziej atrakcyjne (przynajmniej finansowo dla producentów) są różne kilkusetodcinkowe telenowele o płytkiej fabule.
Jak można ocenić filmy, które powyżej Państwu przybliżyłem? Dwa pierwsze („Orzeł” i „Ostatni po Bogu”) dotyczą marynarki wojennej, ale bardzo wiernie pokazują realia pracy na takich okrętach. Podobne aspiracje ma film „Martwa fala” i odnosi się do pracy na statku handlowym. Pozostałe dzieła fabularne traktują wątek marynarski tylko jako pretekst, zaś autorom chodzi głównie o prezentację osobistych przeżyć bohaterów, w szczególności zaś wątków miłosnych, które zapewne wydają się bardziej pasjonujące dla filmowców, niż jakieś tam kręcenie sterem czy poruszanie telegrafem na mostku.
Można odnieść wrażenie, iż kapitan czy marynarz jest tak prezentowany w filmach, jak wyobrażają ich sobie autorzy. Zazwyczaj niewiele ma to wspólnego z rzeczywistością. Z jednej więc strony kapitana prezentuje się jako fanatyka morza, natchnionego żeglarza, który pasjonuje się swoją pracą i nie może oderwać od statku. Z drugiej strony marynarz ukazywany jest jako człowiek ciągle rozmyślający o tym, co robi jego żona lub dziewczyna, czy go zdradza, czy nie. A przecież żony zdradzają także tych, którzy pracują na lądzie. Miejmy nadzieję, że nie wszystkie…
Uważam, że podstawowym błędem reżyserów i scenarzystów wielu filmów o morzu jest rezygnacja z powoływania konsultanta. Nie wymagam, by aktor znał się na komendach na ster i do maszyny, ale przecież wystarczyłoby o to zapytać choćby zwykłego marynarza! Pozwoliłoby uniknąć śmiesznych lub żenujących pomyłek, a obraz filmowy uczyniło autentycznym i uczciwym wobec widza.
Uproszczenia występujące w filmach wypaczają rzeczywisty obraz ludzi morza. To prawda, że wśród marynarzy i kapitanów są pasjonaci tego zawodu, ale na co dzień jest to po prostu ciężka, stresująca praca. Mało ma człowiek czasu na podziwianie widoków i snucie romantycznych opowieści, gdy ciąży na nim odpowiedzialność za ludzi, ładunek i statek, gdy trzeba pisać różne papierki, czytać nowe rozporządzenia, check-listy itd. Rzadko kiedy kapitan ma okazję chodzić w mundurze, często natomiast musi założyć jakiś sweter czy polar i zejść na pokład lub do ładowni, aby osobiście dopilnować pewnych czynności.
Wśród ludzi morza jest też wielu takich, dla których praca na statku to tylko źródło lepszego zarobku. Dotyczy to niestety bardzo często ludzi młodych, zaczynających swoją morską karierę. Niejednokrotnie ci marynarze nie czują do morza ani statku żadnego sentymentu, nie mają szacunku do kapitana i starszych kolegów, uważają, że wszystko im się należy. Może to warto by pokazać w filmie?
Załoga to ludzie o różnych charakterach, nawykach, zachowaniach. Jedni lepiej radzą sobie z samotnością, rozłąką z rodziną, inni gorzej. Jedni mają poukładane życie rodzinne, inni mnóstwo kłopotów. Jedni są koleżeńscy i sympatyczni, inni wredni, złośliwi, zawistni, a często także bardzo słabi zawodowo i leniwi. Jak to w życiu bywa.
Myślę więc, że nie znalazł się jeszcze taki twórca filmowy, który pokazałby to prawdziwe życie na statku. Bez ubarwień, przerysowań, bez sztucznego uatrakcyjniania filmu różnymi sensacyjnymi wątkami. To wcale nie musiałoby być nudne! Może dlatego nie powstał jeszcze taki film, bo żeby stworzyć, trzeba spędzić na morzu dobrych kilka lat.
Jerzy Bitner
Dodałbym jeszcze „Zerwane cumy” z nieodżałowanym Wirgiluszem Gryniem. Tematyka nieco podobna do „Szczęśliwego brzegu”.