Portal informacyjny dla polskich marynarzy

Życie rodzinne marynarza

 

Marynarz, podobnie jak większość ludzi, może mieć rodzinę tzn. żonę i dzieci. To zupełnie naturalne, bo przecież statek to nie klasztor. Życie takiej rodziny wygląda jednak zupełnie inaczej, niż wszystkich pozostałych rodzin. No bo co by nie powiedzieć, rzadko zdarza się, że mąż i tatuś wychodzi z domu do pracy i wraca po… 4 miesiącach!

 

Zbawienny system kontraktowy

      Jeszcze w końcu ubiegłego stulecia, zanim na statkach zaczął obowiązywać system kontraktowy, bywało znacznie gorzej. Okres zatrudnienia marynarza na statku sięgał niekiedy nawet kilkunastu miesięcy. Znana jest opowieść o tym, jak to tatuś – – marynarz wraca po roku z rejsu, a jego malutki synek pyta: „mamo, co to za pan?”

Warto przypomnieć, że u polskich armatorów przed wprowadzeniem kontraktów obowiązywał system zatrudnienia podobny do lądowego. Różnica polegała tylko na tym, że poza urlopem wypoczynkowym marynarz odbierał sobie także dni wolne od pracy, które spędził na morzu, a więc soboty, niedziele i święta. Łączny czas urlopu sięgał więc nawet 2 miesięcy. Potem jednak marynarz powracał na statek i trudno było przewidzieć dokładnie, jak długo na nim będzie. Zazwyczaj okres ten  sięgał 8-10 miesięcy. Często jednak z różnych przyczyn czas ten wydłużał się. Jeśli statek doznał awarii i został skierowany na remont zagranicą, termin urlopu odwlekał się. Podobnie zdarzało się na statkach handlowych kierowanych do dalekich portów azjatyckich lub amerykańskich. Planowano, że w maju jednostka powróci do kraju, a tu nagle armator „łapał” atrakcyjny ładunek i kierował statek z Kalkuty do Tubarao, zamiast do Gdyni. W ten sposób powrót marynarza do domu opóźniał się o dobre dwa miesiące. Bywało, że młodzi marynarze, będący jeszcze kawalerami, mieli kłopoty z zarezerwowaniem terminu ślubu, bo nikt nie mógł mieć pewności, czy statek zdąży przyjść do kraju, a przyszły żonkoś zejść na urlop i kupić obrączki.

Nie było wówczas, poza statkami rybackimi, tzw. podmian. Jeśli rejs z jakichkolwiek powodów przedłużał się, członek załogi nadal pozostawał na statku aż do przyjścia do portu krajowego. Niektórzy pływali w ten sposób na statku nawet 1,5 roku! Nie trzeba wyjaśniać, że tak długa rozłąka odbijała się bardzo niekorzystnie na życiu rodzinnym. Pół biedy, jeśli statek pływał na krótkich liniach i często zawijał do portów krajowych. Wówczas żona i dzieci mogły chociaż odwiedzić marynarza na statku, albo on sam chociaż na jeden dzień wpadał do domu. Tak było np. na małych statkach PŻM-u, które kursowały na tzw. moście węglowym, wożąc węgiel do Danii, Szwecji, Holandii. Te statki kursowały wówczas regularnie niczym tramwaje i praktycznie co tydzień były w Szczecinie. Znacznie gorzej mieli ci, którzy pływali na nieregularnych trampach i na dalekich rejsach. Bywało, że statek nie pojawiał się w kraju przez parę miesięcy. Na dalekomorskich statkach rybackich były wprawdzie podmiany, ale odbywały się one co pół roku albo co osiem miesięcy. Statki te łowiły na dalekich akwenach i nie było najmniejszych szans, by pojawiły się w kraju.

Żona marynarza

Żona marynarza w czasie pobytu męża na statku zdana jest wyłącznie na siebie. To ona załatwia wszelkie sprawy codzienne łącznie z naprawą kranu, pralki czy gniazdka elektrycznego. Nie może poradzić się męża, musi sama podjąć decyzję. To ona od świtu do nocy zajmuje się dzieckiem i nie może powiedzieć: „zapytaj o to tatusia” albo „pobaw się teraz z tatusiem”. Tatuś w tym momencie jest setki albo tysiące mil od domu. Dziecko również przyzwyczaja się do nieobecności ojca. Czasem to wykorzystuje i bywa tak, że zaczyna „wchodzić matce na głowę”, bo – jak to się mówi – brakuje mu męskiej ręki. Żony marynarzy z reguły również pracują zawodowo, bo dzisiejsze pływanie nie zapewnia już takich luksusów finansowych, by mogły siedzieć w domu. Z natury rzeczy mają więc mniej czasu na zajmowanie się domem i dziećmi. Nie mogą liczyć na pomoc męża, bo jego po prostu nie ma.

       Wydawać by się mogło, że kiedy marynarz wraca po kontrakcie do domu, zaczyna się prawdziwa sielanka. Tak jest w istocie, ale… przez kilka pierwszych dni. Wówczas stęskniony marynarz zajmuje się stęsknioną za nim rodziną. Chodzi z żoną do teatru i na romantyczne kolacje, zabiera dziecko na wycieczki i spacery, odwiedza znajomych, albo cała rodzina wyjeżdża razem na urlop. Spragniony żony matros jest dla niej miły, czuły, sympatyczny i gotów spełniać każdą zachciankę. Ponadto, chcąc wynagrodzić rodzinie długą rozłąkę, zazwyczaj przywozi lub kupuje żonie i dziecku rozmaite prezenty.

Oby już sobie pojechał na statek

        Po jakiś czasie ta sielanka jednak nieco blednie. Marynarz zaczyna bowiem wprowadzać w domu „swoje porządki” i chociaż czyni to w najlepszej intencji, nie zawsze rodzina potrafi zaakceptować jego poczynania. Wynika to po prostu z przyzwyczajenia domowników do nieobecności męża i tatusia.

Po kilkudniowym leniuchowaniu matros zabiera się za malowanie pokoju, bo już od dawna to sobie zaplanował. Przestawia meble, szuka młotka albo pędzli i przewraca do góry nogami całą kuchnię. W domu powstaje zamieszanie, żona wraca z pracy i zastaje bałagan. Zaczyna ją to denerwować. Jak go nie było, to miała przynajmniej spokój. Marynarz – tatuś zaczyna interesować się postępami swojego dziecka w szkole. Zagląda więc do pokoju potomka, sprawdza jego zeszyty, wypytuje, dokąd wychodzi. Dziecko zaczyna mieć już serdecznie dosyć tatusia. Jak go nie było, to miało spokój.

Wytwarza się zatem specyficzna sytuacja, będąca rezultatem przyzwyczajenia rodziny do długotrwałej nieobecności męża i ojca w domu. Marynarz jest przecież u siebie w domu, czuje się głową rodziny. Dla niej jest jednak w pewnym sensie gościem. Zaczynają się pierwsze konflikty. Najczęściej o drobiazgi. Żona mówi: „nie rozkładaj mi tych swoich narzędzi w całym pokoju, robisz bałagan, a ja cały dzień szorowałam podłogę!” Marynarz odpowiada: „to ja staram się coś pożytecznego zrobić, pomóc ci, a ty masz pretensje? To nic nie będę robił!” I obrażony siada przed telewizorem albo wychodzi.

Dziecko odpowiada coś niegrzecznie mamusi, a tatuś – marynarz czuje się w obowiązku wtrącić. Jak przystało na prawdziwego mężczyznę, surowo zwraca uwagę potomkowi, grozi konsekwencjami. „Jak ty się zwracasz do matki? Już ja cię nauczę szacunku i dyscypliny!”. I co się wówczas dzieje? Żona staje w obronie dziecka. „Co się wtrącasz? Nie ma cię całymi miesiącami i ja sobie muszę, radzić, a tu nagle znalazł się tatuś! Jak jesteś wściekły, to nie wyżywaj się na dziecku!”

Okropnie zdenerwowany marynarz oświadcza: „A dajcie mi wszyscy święty spokój” i… zaczyna marzyć o powrocie na statek. Tam miał spokój, nikt mu nie zrzędził, nie gadał, wykonywał swoją pracę, wracał do kabiny, miał spokój. A tu człowiek stara się coś zrobić dla rodziny, dla domu, a oni tego nawet nie potrafią docenić. Tylko czekają na zarobione przeze mnie pieniądze i tylko do tego jestem im potrzebny. Gdzie w końcu jest mój dom? Na statku czy tutaj?

O powrocie marynarza na statek w skrytości ducha marzy także… żona i dziecko. Oby już sobie pojechał, będzie trochę spokoju. Oczywiście przedstawiony powyżej obraz sytuacji może być nieco przerysowany, ale każdy z nas kiedyś z pewnością tego doświadczył.

Na statku

          Potem, kiedy zbliża się już termin powrotu marynarza na statek, rodzina staje się znowu miła. Wspólne spacery, kolacje, czułe pożegnanie męża i tatusia. Łzy wzruszenia.

Marynarz trafia do swojej kabiny i zaczyna tęsknić. Jak to fajnie było w domu! A tutaj znowu ta robota, „stary” wszystkiego się czepia, jak ja tu wytrzymam? Co robi teraz moja żona? Pewnie synek jest już w szkole. A może wraca właśnie do domu? Marynarz przebywając na statku wciąż myśli o rodzinie. Różne bywają te myśli. Często towarzyszy im niepokój. Znacznym ułatwieniem dla ludzi morza jest obecnie możliwość częstego rozmawiania przez telefony komórkowe, a na niektórych statkach także korespondencja e-mailowa. Z każdego portu można zadzwonić do najbliższych, nawet z oceanu można wysłać e-mail. Mimo to człowiek jest daleko poza domem i jeśli coś się stanie, nic nie może zrobić. Jeśli żona lub dziecko poważnie zachoruje, ulegnie wypadkowi, marynarz nie zejdzie ze statku, by powrócić do domu. Inni, którzy pracują nawet daleko od miejsca zamieszkania, przebywają na delegacjach, wyjazdach służbowych, w razie konieczności mogą natychmiast wsiąść do pociągu, samolotu lub samochodu i za kilka lub kilkanaście godzin być w domu. Na środku oceanu jest to niemożliwe! Nic nie da się zrobić!

Pewien kapitan opowiadał mi, że w chwili, kiedy statek właśnie wychodził ze Świnoujścia, otrzymał telegram z wiadomością o śmierci swojej matki. Nie było już możliwości zejścia ze statku. Nie był na jej pogrzebie. To, co czuje wówczas człowiek, jest nie do opisania. Tak bardzo chciałoby się uciec z tego pływającego pudła, a przecież jest to niemożliwe. Pozostają rozmyślania w kabinie. No i praca! Ona jest najlepszym lekarstwem na pokonanie złych myśli. Im więcej człowiek pracuje, im bardziej się zmęczy, tym mniej ma czasu na rozmyślania i analizowanie sensu swego życia. Znacznie gorzej, gdy ktoś zaczyna leczyć swoje smutki alkoholem. Ulga jest chwilowa, ale potem jeszcze gorsze samopoczucie. Bardzo łatwo przysporzyć sobie natomiast dodatkowych problemów natury zawodowej.

Mądre żony marynarzy oszczędzają im niedobrych wiadomości, bo rozumieją, co to znaczy otrzymać takie wieści, pozostając daleko i rozmyślać w kabinie, nic nie mogąc uczynić. Są jednak także inne żony. Słyszałem kiedyś mimo woli rozmowę jednego z marynarzy ze swoją połowicą. Prowadził ją ma mostku przez komórkę. „Nie martw się kochanie, to nic, że aparat fotograficzny wpadł ci do wody! Ja ci kupię drugi! Jeszcze lepszy niż ten! No już nie płacz! Tak, tak, telewizor plazmowy też kupimy! Na pewno!!! Jak tylko wrócę! Ja wiem, że Malinowscy już taki mają. My będziemy mieć większy. Chcesz zrobić sobie drugi tatuaż? Gdzie? No dobra, ale nie za duży. Pojedziemy do Egiptu, kochanie obiecuję! Jasne, musisz się opalić.”  Wyszedłem wówczas z mostku na skrzydło, aby nie słyszeć dalej tych deklaracji. I długo nie mogłem się pozbyć uczucia obrzydzenia.

Bywa też, że żony potrafią telefonować do męża przebywającego na statku z takimi drobiazgami, że aż ręce opadają. A to któraś porysowała zderzak w samochodzie i co ma teraz zrobić? A to dziecko ma gorączkę i czy ona ma wezwać lekarza, czy nie? I cóż może ten marynarz poradzić na statku? Na szczęście nie wszyscy marynarze mają takie żony.

Zazdrość i dziewczyna w każdym porcie

       Jeśli jednak żona wciąż mówi, że wszystko w porządku, to też niedobrze. Niektórzy marynarze zaczynają się zastanawiać: a może to nieprawda? Może ona coś przede mną ukrywa? Niekiedy prowadzi to do bardzo niedobrych, groźnych sytuacji. Pewien marynarz przez cały kontrakt rozmyślał, dlaczego jego żona wcześniej podpisywała e-maile i sms-y „Twoja Gosia”, a ostatnio podpisuje „Małgorzata”. Zaczął się zastanawiać, co to może oznaczać, czy może już go nie kocha? A może znalazła sobie kogoś innego? Są tacy, którzy analizują, jakim głosem mówiła jego partnerka, dlaczego dzisiaj tak krótko rozmawiała, itd. Takie myśli i podejrzenia oczywiście bardzo negatywnie odbijają się na psychice marynarzy. Bywa, że bardziej wrażliwi nie mogą normalnie pracować, zaczynają sięgać do kieliszka, stają się bardziej konfliktowi. W skrajnych przypadkach zdarzały się nawet samobójstwa na statkach. Szczególnie drastyczne sytuacje miały miejsce wówczas, gdy któryś z kolegów na statku (często złośliwie) opowiadał zainteresowanemu, co słyszał o jego żonie. Podobno widziano ją w samochodzie z jakimś facetem…

Oczywiście nikt nie prowadzi takich badań, ale myślę, że zdrady w małżeństwach marynarskich wcale nie są częstsze niż w innych. Wszystko oczywiście zależy od ludzi, ich charakterów, osobowości i mentalności. Żeby jednak zdradzić męża, wcale nie trzeba, by mąż ten przebywał miesiącami tysiące mil od domu. Czasem dzieje się to przecież i w takich związkach, w których partner pracuje na lądzie i codziennie wraca do domu. Zresztą żony marynarzy są szczególnie wyczulone na tzw. opinię i wolą z reguły unikać dziwnych spotkań lub wizyt, właśnie w obawie, by ktoś „życzliwy” nie poinformował o tym męża. Żona pewnego kolegi – marynarza zwierzała mi się: „Ja wolę, żeby  do mnie nie przychodził żaden znajomy, nie chodzę na żadne imprezy, nie korzystam z propozycji podwiezienia przez kolegę do domu. Wiesz, jacy są ludzie. Ktoś zobaczy, ktoś inny powie coś Markowi i po co on ma sobie myśleć nie wiadomo co. Chcę oszczędzić mu stresów, bo i tak ma ich dużo na statku”. Tak właśnie postępuje mądra żona marynarza.

Z kolei kiedyś opowiadano, że marynarz ma dziewczynę w każdym porcie. Mogę zapewnić, że to wierutna bzdura. Chociażby dlatego, że statki pływają na bardzo nieregularnych trasach i te dziewczyny musiałyby niekiedy bardzo długo czekać na swojego matrosa – amanta. No i co by z tego miały? Żona to żona, natomiast żadna dziewczyna nie będzie czekać na swojego wielbiciela pół roku albo dwa lata tylko po to, by zobaczyć go przez dwie godziny. Istotnie, zdarzały się przypadki, że spragnieni wdzięków niewieścich niektórzy marynarze korzystali czasami w obcych portach z usług pań wykonujących najstarszy zawód świata. Bywało też, że po takich uciechach musieli korzystać z dobrodziejstw penicyliny. Czy jednak mężczyzna pracujący na lądzie nie ma możliwości odwiedzania cór Koryntu? Może to czynić codziennie, jeśli chce.

W dodatku dziś postoje w portach są bardzo krótkie, a same porty często oddalone od miasta nawet do 20-30 km.  Marynarze są tak zmęczeni pracą, że z reguły nie wychodzą w ogóle na ląd, a tym bardziej nie wybierają się na dalekie eskapady. Myślę więc, że żony marynarzy mogą być zupełnie spokojne.

Czy warto być żoną marynarza?

        Oczywiście odpowiedź na to pytanie może być udzielona tylko z mojego, męskiego punktu widzenia. Myślę, że wszystko zależy tutaj od psychiki kobiety. Są panie, dla których ideałem jest mąż wracający z pracy do domu, wkładający kapcie i rozsiadający się przed telewizorem. Można go jeszcze ewentualnie wysłać po zakupy, poprosić, by wymienił żarówkę albo zamocował półkę. Tym paniom stanowczo nie polecałbym marynarza jako kandydata na męża. Dla tych kobiet obecność mężczyzny w domu jest wykładnikiem poczucia bezpieczeństwa. Kiedy go nie ma, czują się niepewne, zagrożone, często nie potrafią samodzielnie podjąć nawet błahej decyzji. Nie oznacza to jednak wcale, że panie o takim usposobieniu nie mogą się przystosować do sytuacji. Czasem po prostu muszą, jednak z reguły źle to znoszą.

Nie jest też dobrze, gdy żoną marynarza zostaje kobieta niezwykle samodzielna, wręcz wyemancypowana. Wówczas oboje zaczynają żyć w całkowicie odrębnych światach, każde realizuje się na swój sposób i w końcu dochodzą do wniosku, że nie łączy ich już nic. Ewentualnie tylko wspólny dom i samochód. Dla marynarza taki związek może być wręcz zabójczy, bo kiedy wraca ze statku, okazuje się, że żona ma jakieś swoje sprawy, kontakty, znajomości, o których on nie ma zielonego pojęcia. Czuje się więc niepotrzebny, odtrącany, a nawet gorszy od swojej połowicy.

Najlepiej więc, gdy funkcjonuje zasada złotego środka. Żona marynarza powinna być na tyle samodzielna, by dać sobie radę, kiedy nie ma go w domu, ale jednocześnie nie aż tak samodzielna, by podejmować bez niego najważniejsze decyzje. Zresztą każdy prawdziwy mężczyzna jest trochę próżny, a więc pragnie być doceniany i podziwiany przez swoją partnerkę. Kiedy mu tego brakuje, zaczyna wpadać w kompleksy, czuć się niepełnowartościowym i wówczas przyszłość takiego związku jest zagrożona.

Dobra żona marynarza potrafi też zrozumieć jego związek z morzem i nie jest zazdrosna o statek. Wielu marynarzy twierdzi, że ma dosyć tej pracy, że nienawidzi morza, że chętnie znaleźliby sobie pracę na lądzie.  A jednak… wciąż wracają na statki i dalej pływają. Być może niektórzy uważają, że już za późno na zmianę zawodu. Są jednak zapewne i tacy, którzy morze po prostu kochają, chociaż sami nie potrafią się do tego przyznać. Oni nie umieliby już pracować na lądzie.

Dodam również tytułem wyjaśnienia (to uwaga do pań, które chciałyby poślubić marynarza), że obecnie pływający mąż nie daje żadnych gwarancji na dozgonne życie w luksusie. Zarobki marynarzy są wprawdzie nieco wyższe, niż na lądzie, ale to już nie te czasy, kiedy matros uważany był za człowieka naprawdę bogatego. Jeżeli któraś z dam stosowałaby przy doborze męża kryterium finansowe, to zdecydowanie polecam poślubienie jakiegoś biznesmena, prezesa albo polityka.

Trzeba mieć też świadomość, że w małżeństwie marynarskim, podobnie jak w życiu, obowiązuje zasada ”coś za coś”. Lepsze zarobki wiążą się z cykliczną rozłąką. Nie ma nic za darmo! Na pocieszenie można tylko wskazać, że i na lądzie zmieniły się realia. Wielu ludzi pracuje od rana do wieczora, jeśli chcą coś osiągnąć, to znaczy np. móc spłacić ogromne odsetki od zaciągniętego kredytu, utrzymać dom i samochód.  Do rzadkości należy już 8-godziny dzień pracy. Ci ludzie wprawdzie wracają codziennie do domu, nie muszą przebywać daleko, ale są tak potwornie zmęczeni, że nie mają już chęci na nic i marzą tylko o tym, by położyć się spać. Może więc marynarz jest w trochę lepszej sytuacji? Bo po 4 miesiącach pływania może przez dwa lub cztery kolejne poświęcić cały swój czas wyłącznie domowi i rodzinie.

Jerzy Bitner

fot. Jacek Pawłowski

 

 

Skomentuj artykuł